facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Szansa, którą dała mi niepewność o jutro. Część I

Na przestrzeni ostatnich lat przekonaliśmy się, jak przewrotny potrafi być los i jak bezradni wobec niego pozostajemy. Mimo postępu technologicznego, który pozwala człowiekowi zbliżać się do rzeczy niemożliwych, wciąż jesteśmy bezsilni w obliczu otaczającej nas natury. Przyroda bowiem jest autorką rzeczy najpiękniejszych, a zarazem najbardziej niebezpiecznych. To, co miałam okazję zobaczyć, wydaje się nie do opowiedzenia.

„Mamo, właśnie kupiłam bilet!”

Te słowa zainicjowały zupełnie nowy okres pełen niespodzianek. Kiedy rozpoczęła się pandemia koronawirusa, a rektor Uniwersytetu Śląskiego ogłosił tryb nauki zdalnej, pojawiła się w moim życiu realna wizja wyjazdu za granicę. Choć już wcześniej o tym myślałam, przeprowadzkę uniemożliwiały mi studia w Polsce. Gdy nadarzyła się okazja, nie mogłam nie skorzystać. W podróż na Islandię udałam się w grudniu 2020 roku i zostałam tam sześć miesięcy. Choć nie była to moja pierwsza wizyta w tym kraju, szybko odczułam różnicę między krótkim, wakacyjnym wyjazdem a koniecznością przystosowania się do nowych warunków. Wszystko było zupełnie inne. Kiedy moi rówieśnicy zmagali się z noszeniem maseczek, zamkniętymi restauracjami i rosnącymi obostrzeniami, ja próbowałam się przyzwyczaić do trwającej pół roku nocy polarnej, wiatrów wiejących z prędkością 140 km/h i ludzi – niezwykłych i życzliwych. Najłatwiej było mi przywyknąć do tego, co miałam okazję zobaczyć. Widziałam zdecydowanie najpiękniejsze i najbardziej widowiskowe zjawiska.

Wybryk natury

Ogrom ludzkich możliwości wciąż się poszerza. Mamy duży dostęp do wiedzy, rozwoju, podróży. Jesteśmy wynalazcami, twórcami i odkrywcami. To wszystko jednak jest zupełnie błahe w obliczu siły natury, w konfrontacji z którymi człowiek zawsze będzie na przegranej pozycji. Pomimo niezwykle rozwiniętej medycyny, nowoczesnej broni czy specjalistycznych sposobów obrony i zabezpieczeń, w dalszym ciągu jesteśmy bez szans wobec kataklizmów takich jak trzęsienia ziemi, tsunami, wybuchy wulkanów, zarazy. Pandemia pozwoliła mi dostrzec i podziwiać skandynawskie krajobrazy. Lodowe pustynie, skaliste powierzchnie, niezamieszkane przestrzenie – brzmi tajemniczo i groźnie. Nawet w górach przeważają skały, ze względu na silne wiatry i panujące mrozy jest mało drzew. Wydaje się, że człowiek w tym kraju ustępuje naturze. Co ciekawe, w pracy można wziąć urlop zarówno w razie złego samopoczucia, jak i ze względu na złe warunki pogodowe, przez które nie możemy do niej dotrzeć. Islandczycy są bardzo stanowczy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, zwykle w czasie zamieci śnieżnej zamykają drogi. Nikt nie zważa wtedy na obowiązki w pracy czy nawet na kupiony z wyprzedzeniem bilet lotniczy. Nigdzie nie dostaniemy się również pociągiem – na Islandii nie ma kolei. Poruszać można się autobusami i samochodami, drogi biegną wzdłuż wybrzeża, omijając surowe wnętrze kraju – ciągle dziewicze i niedostępne.

Na karku czuć oddech wnętrza Ziemi

Czy w ogóle można i czy wypada spacerować po kraterze? Emocjonująca gra na skraju ryzyka. Człowiekowi wydaje się, że może igrać z przyrodą. Podnieca i przyciąga wszystko to, co niebezpieczne. Na Islandii jest wiele „uśpionych” wulkanów, jednak zdecydowanie bardziej pociągające są te aktywne. Wspinając się na szczyt krateru, decydujemy się poczuć ciepło wnętrza ziemi. Najbardziej zachwycającym wspomnieniem z podróży jest widok erupcji Wulkanu Fagradalsfjall. Miałam niezwykłe szczęście, że w czasie mojego pobytu wulkan wybuchał regularnie i na tyle bezpiecznie, że można było to zobaczyć zupełnie z bliska. Czułam ciepło zbliżającej się lawy. To niesamowite, jakby tańczący płynny ogień nagle nie mieścił się w kraterze, spływał po ścianach wulkanu i zastygał w twarde pola magmowe, którymi można się było skaleczyć. Zapach kipiącej lawy przypominał woń olbrzymiego płonącego ogniska. Najpierw fale ognia w szaleńczym tempie wystrzeliwały w górę, później powoli, jak roztapiające się lody, ściekały po skalnych ścianach. To była jedna z najbardziej niebezpiecznych wycieczek. Wulkan był pod stałą obserwacją ekspertów, którzy wykonywali badania i prognozowali siły kolejnych wybuchów. Natura potrafi być nieobliczalna. Tysiące ludzi, którzy decydowali się doświadczyć tego niezwykłego widoku, ryzykowało życie. Na Islandii jest 15 czynnych wulkanów. Plany ewentualnej ewakuacji są bardzo precyzyjnie dopracowane. Człowiek jest jednak omylny. Pełna gotowość jest związana z lokalizacją części aktywnych wulkanów pod grubą pokrywą lodowców. Ich eksplozje spowodowałyby topienie się lodowych pustyń i tworzenie powodzi glacjalnej zwanej jökulhlaup. Oznacza to, że w przeciągu pół godziny całe miasto mogłoby znaleźć się pod wodą. Ciekawość jest jednak czynnikiem niezwykle silnym, a możliwość poczucia gorąca z wnętrza ziemi jest czymś niepowtarzalnym. Poza spacerem po polach magmowych, weszłam również do krateru nieaktywnego Wulkanu Grimsnes, gdzie znajduje się malownicze jezioro wulkaniczne Kerið.

Gejzery to ziemia, która żyje

Islandia jest niesamowitym miejscem, gdzie blisko koła podbiegunowego, spod zastygłej lawy i tufów wulkanicznych wzbijają się w górę fontanny gorącej wody i pary. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam wyrzut wody, nie mogłam uwierzyć. Geysir – gejzer, od którego pochodzi nazwa źródeł termalnych, oznacza ‘tryskać, wybuchać’. Dookoła niego znajdują się mniejsze gejzery, przypominające kałuże, w których bulgocze gorąca woda. W aktywnych gejzerach co jakiś czas ciśnienie wody staje się coraz większe, w końcu woda nadmuchuje na powierzchni coś w rodzaju balonu i następuje wyrzut, tworząc wysoki na 30-60 metrów słup gorącej wody i pary wodnej. W opozycji do nich są na wyspie liczne wodospady. Skógafoss to jeden z największych islandzkich wodospadów o wysokości 62 metrów i szerokości 15 metrów. Na taras widokowy prowadzą liczne schody, warto jednak je pokonać, aby spojrzeć na wodospad z góry, a przy odrobinie szczęścia można wejść między taflę wody a skalną ścianę. Þingvellir zimą tworzy zastygnięty obraz. Fale rozbijające się na dole tworząc pianę, zamarzają, przybierając kształt lodowych rzeźb. Gullfoss, chyba najbardziej wietrzne miejsce na całej Islandii (lub jego mniejsza wersja Faxi), to zaledwie kilka wodospadów, które udało mi się zobaczyć, ale wszystkie wywarły na mnie ogromne wrażenie. Mimo że umiejscowione są w zupełnie różnych sceneriach, są niepowtarzalne – na swój sposób niezwykłe i zaskakujące. Poza wodospadami i gejzerami, zdarzają się również jeziora, w których gotuje się woda. Jak to możliwe? Islandia czerpie ciepło z ziemi. Wiąże się to z aktywnością wulkanów, a wynika z istnienia pod wyspą tzw. plamy gorąca. Domy są ogrzewane energią geotermalną; Islandia to także jedno z nielicznych miejsc, gdzie możemy spacerować po podgrzewanych chodnikach. Ciepło z wnętrza ziemi sprzyja również umiejętnościom kulinarnym. Pieczenie wulkanicznego chleba okazało się niezwykłym doświadczeniem, które uczy charakterystycznej dla Islandczyków ufności. Rúgbrauð, zwany lava bread, piecze się, zakopując na kilkanaście godzin garnek z ciastem chlebowym w pobliżu gorących źródeł, gdzie temperatura ziemi sięga 100° Celsjusza. Żaden z Islandczyków nawet nie pomyśli, że wypiek mógłby w tym czasie zniknąć. Poza nieoczywistym sposobem pieczenia, pozostając w terminologii gastronomicznej, islandzkim przysmakiem” jest hakarl – zgniłe mięso rekina grenlandzkiego. Z produktów łatwiej dostępnych w Polsce należy wymienić skyr rodzaj tradycyjnego islandzkiego jogurtu.

Widziałam niebo, tańczyły na nim kolory

Z pewnością większość z nas miała okazję widzieć chociaż raz w życiu tęczę. Piękne zjawisko występujące w ciągu dnia. Kiedy podczas pobytu na Islandii zobaczyłam na niebie rozlewające się fale kolorów, zaparło mi dech w piersiach. Zorza polarna,w przeciwieństwie do tęczy, występuje w nocy, jest zmienna i ruchoma, nie ma jednej określonej formy. Jej niezwykłości nie da się uchwycić na zdjęciach. Choć widziałam liczne, naprawdę profesjonalne fotografie, żadna z nich nie oddaje w pełni tańca świateł na niebie. Co ciekawe, zdjęcia niekiedy ukazują zorzę w inny, bardziej realistyczny sposób, gdyż w większości przypadków ludzkie oko widzi zorzę polarną w kolorze jasnozielonym, co spowodowane jest słabą wrażliwością oka na kolory w nocy. Dopiero na zdjęciach można zobaczyć różnobarwne pasy świateł. A więc to, co widzimy na żywo, choć piękniejsze niż na zdjęciach, mniej oddaje rzeczywistość. Zjawisko świetlne powstaje na skutek zderzenia się cząstek pochodzących ze słońca z molekułami gazów atmosferycznych. Wyładowanie przybiera formę emisji świetlnej. Dla ludzkiego oka całość kształtuje się jako olśniewający pokaz barwnych świateł na ciemnym niebie. Na Islandii zorza polarna najczęściej występuje zimą, czyli od końca października do kwietnia. Idealne warunki do podziwiania gry świateł to ciemne, bezchmurne niebo i wysoka aktywność słońca. Wielokrotnie wyruszałam na nocne, górskie wyprawy kiedy prognozowano prawdopodobieństwo wystąpienia zorzy. Natura znowu jednak gra człowiekowi na nosie. Zorza pojawia się zwykle w najmniej oczekiwanym momencie. To najpiękniejsza niespodzianka – ruchomy obraz wciąż malujący się na niebie.

„Za oknami jęczą nagie drzewa, a pranie wisi poziomo na sznurze”

Tak właśnie w powieści Sztuka grzechu Arni Thorarinsson opisuje pogodę na Islandii. Kiedy przyleciałam tam w grudniu, panował przygnębiający mrok. Wschody słońca nigdy tak bardzo mnie nie cieszyły, jednak dzień trwał tylko około trzech godzin. Zmiana trybu życia na noc polarną, nawet dla nocnego marka nie jest łatwa. Przez kilka miesięcy tęskni się za naturalnym światłem. Człowiek odczuwa znużenie i niechęć. Jeśli się tam nie urodził i nie jest przyzwyczajony do takich warunków, w końcu przychodzi „dzień”, w którym mamy dość ciemności. Na szczęście już w kwietniu rozpoczyna się lato, a wraz z nim – dzień polarny. Ze skrajności w skrajność. Dni stopniowo stają się coraz dłuższe. W północnej części Islandii w lipcu i sierpniu praktycznie nie zapada zmrok. Noc nie jest ciemna, raczej szara. To również wbrew pozorom jest nieprzyjemne. Oczy przyzwyczajone do ciemności, teraz szukają w niej wytchnienia. Rolety są właściwie niezbędne, ponieważ sen w półmroku nie zapewnia potrzebnej regeneracji i znowu czujemy się zmęczeni. Kwietniowe lato, to temperatury około 10° Celsjusza, choć odczuwalnie to trochę więcej, ponieważ słońce jest stosunkowo blisko. Zahartowane Islandki opalają się wtedy w strojach kąpielowych. Poza podziałem dzień – noc, czy jak kto woli lato – zima, całorocznie często występują opady deszczu i silne wiatry. Może się wydawać, że to niezwykle depresyjna aura, jednak ludzie na Islandii już dawno przestali się przejmować pogodą. Według nich nie ma złej, jest tylko niewłaściwy ubiór. Aby dobrze się żyło w tym klimacie, trzeba go po prostu zaakceptować i zaopatrzyć się w odpowiednią odzież. Warunki atmosferyczne z pewnością rekompensują niezwykłe widoki wodospadów, wulkanów czy lodowca.

Postawiłam wszystko na jedną kartę

W momencie, w którym natura postawiła ludzkość pod ścianą w obliczu pandemii, ja starałam się jak najlepiej wykorzystać ten czas, obcując z przyrodą. Obostrzenia okazały się dla mnie niezwykłą szansą. Nauczyłam się czerpać korzyści z tego, co wydawało się spisane na straty. Poza pięknymi widokami i niezwykłymi zjawiskami poznałam kulturę i zwyczaje Islandczyków. Przekonałam się o słuszności niektórych moich życiowych wyborów oraz poznałam samą siebie. Półroczna izolacja od kraju była niesamowitą lekcją. Lekcją czego?

Ciąg dalszy nastąpi.

Tekst i zdjęcia: Edyta Sztwiorok

Post dodany: 15 kwietnia 2022

Tagi dla tego posta:

Edyta Sztwiorok   Islandia   natura   przyroda   relacja z podróży   wodospad   wulkan   zorza polarna  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno