facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Rymuje i głowy reperuje

Mery Spolsky niedawno zadebiutowała jako pisarka, wydając książkę Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj. Na koncertach emanuje nieskończonymi pokładami energii i nie waha dzielić się nią z publicznością.

Ale bywa też krukiem, czasem tonie w absurdach, by innym razem zamknąć się w pochłaniających ją do reszty czarnych myślach. Mówi, że świat miał tego nigdy nie zobaczyć, ale nie trzeba było długo czekać, by książka przybrała funkcję terapeutyczną nie tylko dla samej autorki, ale i czytelników. Czy wszyscy jesteśmy Marysią?

Byłam na Twoim koncercie w Katowicach. Stwierdziłaś, że niektórych z ludzi zgromadzonych pod sceną kojarzysz z poprzednich występów. Jak to jest stanąć przed nimi, wiedząc, że w Twojej książce w pewnym sensie obnażyłaś się, pokazując to, co wielu z nas na co dzień skrywa?

Dziękuję, że byłaś na koncercie! Po wydaniu książki zdałam sobie sprawę, jak wiele osób wzięło ją sobie do serca przez pryzmat swoich problemów i smutków. Nie czułam, że z czymś się obnażam i że to coś wstydliwego, ale że wszyscy jesteśmy w tym razem. Podczas spotkań po koncertach ludzie mówią mi, że książka im pomogła, poprawiła humor. Wczoraj napisała do mnie dziewczyna, która leży w szpitalu psychiatrycznym, bo pogorszył jej się stan depresji. Twierdzi, że książka pozytywnie ją nakręca. Myślę więc, że się otwarłam, ale w dobrej intencji.

Mam wrażenie, że jest to jeden z najlepszych sposobów na poszukiwanie dialogu. Odpowiedziałaś na pytania, którymi wszyscy zadręczamy się na co dzień.

Zazwyczaj istnieje taka iluzja bycia idealnym, wrzucania na Instagrama tylko najlepszych momentów. Oczywiście jest to fajne i każdy z nas chce się pochwalić tym, co mu się przydarzyło, widzieć siebie tylko z tej najlepszej strony. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach wartościowe jest móc przed samym sobą przyznać się do błędów i kompleksów. Nie jest to proste i pisząc książkę, dostrzegłam, że Marysia to nie postać, z której na co dzień byłabym dumna, bo wstydzę się niektórych emocji i przemyśleń. Na scenie jestem zupełnie kimś innym niż w tej książce.

Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że możesz być książkową Marysią.

Bardzo mnie ten kontrast inspiruje, bo widzę po moich znajomych, że można być na zewnątrz wesołym i energetycznym, ale kiedy zostaje się sam na sam ze sobą, to otwierają się wszystkie puszki Pandory. Ja też tak mam i myślę, że wiele osób, które na co dzień są propagatorami wesołego humoru, również płaczą. Fajnie się do tego przyznać, bo wtedy jest lżej na sercu. Pamiętam, że kiedyś Rianne Meijer, która dzieli się na Instagramie zabawnymi treściami obnażającymi jej kompleksy, dodała zdjęcie, na którym płacze. Napisała, że po prostu ma zły dzień, i to mnie oczyściło. Na co dzień widzę ją wesołą, szaloną, bezkompromisową, wrzucającą zdjęcie swojego trzeciego podbródka, a jednak też ma zły dzień. (śmiech) I to jest w sumie oczywiste, ale nie myśli się o tym. W kontekście mojej osoby emocje mogą być podobne.

Prowadzisz pamiętnik czy historie, które znalazły się w Marysi, przywoływałaś z pamięci?

Było to bardziej procesem, jak rozpoczynanie kolejnego projektu, bo za każdym razem, kiedy zaczynam pracę nad chociażby płytą, podchodzę do tego koncepcyjnie. Bardzo chciałam, aby ta książka miała charakter pamiętnikowy, więc nie były to zapiski, które wyjęłam po latach z szuflady, ale wspomnienia z roku poprzedniego. Jest to spotkanie z osobą, która napisała coś, czego świat miał nigdy nie zobaczyć. Pamiętam, że moją inspiracją był Dziennik Anny Frank, mimo że jest to zupełnie inny kaliber i odmienna forma literatury. To, co mnie uderzyło i wzruszyło, to fakt, że w całej tragedii wojennej i jej wspomnieniach jest też miejsce na codzienność, proste ludzkie emocje, jak miłość czy nawet to, co ma na siebie włożyć. Chciałam, żeby moja książka też miała taki charakter.

Czy pisanie książki miało dla Ciebie wymiar terapeutyczny? Trzeba jednocześnie podkreślić, że jej treść pomaga innym.

Dopiero po jej napisaniu, gdy zaczęłam udzielać wielu wywiadów, to ludzie mówili, że na terapiach dostają za zadanie pisanie pamiętnika, więc wydaje mi się, że trochę intuicyjnie i nieco przez przypadek sama sobie to zafundowałam. Pisząc, czułam się lżej, uwolniona od różnych niewygodnych myśli. Napisanie czegoś, co się czuje, pomaga bardziej się z tym skonfrontować. Jak najbardziej polecam tę formę terapii, zwłaszcza że w książce również znalazło się coś na ten temat – zdrowie psychiczne jest ważne, ale każdy szuka rozwiązań i pomocy na swój własny sposób. Nie zawsze standardowe ścieżki są skuteczne. O tym jest rozdział Kanapowiec, który pokazuje chodzenie do psychologa przez pryzmat krzywego zwierciadła i krzywych myśli Marysi, na którą to nie zadziałało. Z pewnością nie neguje przez to terapii, tylko mówi, że każdy ma swoje drogi, którymi musi podążać, by sobie pomóc. Odpowiadam równocześnie na różne opinie, że mój tekst obśmiewa terapię – nie taka jest jego intencja.

Kanapowiec razem z Trybem Demo są moimi ulubionymi rozdziałami. Wspomniałaś także o niezrozumieniu niektórych tekstów przez czytelników. To samo dotyczy samego tytułu – Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj. Czy taki był zamysł, by budził kontrowersje?

Wiedziałam, że tytuł wywoła duże kontrowersje. Wymyśliłam go, bo kiedyś moja mama napisała wierszyk, w którym był właśnie ten slogan. Stwierdziłam, że doskonale opisuje stan Marysi, która jest dziewczyną o wielu skrajnościach, ma czarne myśli, czasem rzuca słowa na wiatr, a innym razem nie docenia tego, co ma, i jest infantylna. Myślę, że tytuł książki jest natomiast zrozumiały dla ludzi, którzy znają moje płyty i byli na koncercie. Ci, którzy wcześniej mnie nie znali, mogą uznać go za obraźliwy, dlatego zachęcam ich do przeczytania chociażby pierwszego tekstu, który wyjaśnia, o co chodzi. Generalnie uważam, że tytuł musi być mocny, i z tego założenia wychodzę też wtedy, gdy wybieram się do kina lub sięgam po inną książkę.

Czy zrezygnowałaś z podjęcia jakiegoś tematu, bo uznałaś, że będzie to przekroczenie Twojej granicy?

Pamiętam, że gdy pisałam o fałdce na brzuchu, to sama się z siebie śmiałam, skąd ten absurd w mojej głowie. Ale nic nie wykreślałam, bo mój styl pisania był taki, że na jakiś czas dawałam sobie chwilę oddechu, więc wracając do pracy, potrafiłam spojrzeć na to z innej perspektywy. Niektóre przemyślenia może i są mocne i głupkowate, ale chodzi właśnie o to, by wydobyć z Marysi również brudne i dziwne rzeczy. Wykreślanie tych fragmentów byłoby cenzurą moich myśli. Nie chciałam sobie tego zrobić. Oczywiście później przyszła praca redakcyjna i korekta, ale nie były to poprawki merytoryczne. Na przykład tekst Absurdy mówi właśnie o tym, jak dużo absurdów mam czasem w głowie. Z jednej strony chcesz być eko i ratować świat, a z drugiej pijesz wodę z plastikowej butelki. No i trudno, tak właśnie jest. Nie jesteśmy ideałami. Myślę, że Marysia też nim nie jest.

Sprawy, o których piszesz, obracasz w żart, by następnie rzucić nimi prosto z mostu. Czy mistrzowska zabawa słowem ułatwia Ci poruszanie trudnych tematów?

Chowanie się za żartem i metaforą jest dla mnie pewnego rodzaju płachtą czy płaszczykiem – tak jak napisała Kayah z tyłu książki, że chowam się pod płaszczykiem Mery Spolsky, a w środku jestem taką dziewczyną jak inni. Ten język też ma taki być. Kiedy pojawia się trudny temat, to nie chcę pisać o tym wprost, bo zwyczajnie tego nie czuję. Wiem też, że niektórzy mogą czuć przesyt rymów i długich zdań, ale właśnie o to mi chodziło. Jeden z pierwszych tekstów jest trudny w odbiorze, bo miał to być słowny eksperyment, który trzeba przeczytać już na samym początku książki, aby wejść w ten strumień świadomości i różnych dziwnych skojarzeń. Styl językowy to coś, co lubię w sobie nieustannie odnajdywać i rozwijać.

W książce znajduje się także kilka wierszy. Zastanawia mnie, czy pewnego dnia powstaną z nich piosenki.

Nie wiem, nie wiem, to byłoby cudowne. (śmiech) Na pewno pisanie wierszy jest świetnym początkiem do powstania piosenki. Często tak robię, nagrywając płytę. Najpierw jest biały wiersz, bez podziału na zwrotki i bez refrenu, a dopiero potem zastanawiam się, które słowa czy wersy są najmocniejsze i nadają się na refren.

Czy zastanawiałaś się, jak mama zareagowałaby na Marysię?

Wiele razy wyobrażałam sobie spotkanie z moją mamą albo śni mi się, że widzimy się w kawiarni, zamawiam sobie herbatę Earl Grey, a mama espresso i mówi: „Boże, Mery, to jest genialne! Jesteś najlepsza!”. Mama zawsze mnie komplementowała, a to utrzymywało we mnie siłę. Miałam niskie poczucie wartości, a ona pchała mnie do przodu, mówiąc, żebym pisała i śpiewała. Piszę o tym też w książce, że chciałabym się z nią spotkać. Mówię jej „do zobaczenia”, bo wierzę, że się spotkamy.

Poznając losy Marysi, targały mną podobne emocje jak podczas lektury Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy. Przedmioty po zmarłej osobie mają niesamowitą moc. Mam wrażenie, że Twoja mama ciągle jest niewidzialną ręką na Twoim ramieniu.

Też to odczuwam. Na płycie Dekalog Spolsky jest piosenka na ten temat. Ubrania, szafa, buty, perfumy – wszystko to przypomina o mamie, ale w dobrym znaczeniu. Nie wywołują złych emocji, tylko spokój, że ta osoba jest, czuwa i wspiera mnie mimo wszystko. Uważam, że sztuka jest miejscem, które sprawia, że człowiek staje się nieśmiertelny. Moja mama zostawiła po sobie mnóstwo grafik i wierszy, ubrań, które zaprojektowała. Ludzie do dziś w nich chodzą, bo czasem zdarza mi się ich spotkać. Możemy słuchać Michaela Jacksona czy Amy Winehouse, dzięki temu oni ciągle w nas żyją. Bardzo lubię tworzyć, bo wtedy wiem, że nie będę kimś, kto przeminie.

Wiem, że jakiś czas temu wróciłaś do Francji. Czy będąc tam, brzęczały Ci w głowie rytuały zapisane w książce związane z tym miejscem?Wyjazd wyglądał dokładnie tak samo jak ten za dzieciaka opisany w książce – co rano obowiązkowo odbywał się spacer do bagieciarni. W mojej audycji w newonce.radio specjalnie na tę okazję nagrałam odcinek o tym, że gdy idę do owej bagieciarni, w mojej głowie natychmiast odpala się zwrot po francusku un baguette s’il vous plaît, tylko specjalnie wypowiadany spolszczonym akcentem, bo gdy byłam mała, moja mama nauczyła mnie tych pierwszych trzech słów, żebym szła do sklepu i kupowała bagietki. W tym roku było identycznie – rano bagietka, potem plaża, a wieczorem jakiś kurort, bransoletki, croissanty.

Tekst: Iwona Smyrak

Artykuł pochodzi z magazynu „Suplement” (grudzień ’21/styczeń ’22)

Post dodany: 16 lutego 2022

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno