facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Nie myśl o nauce. Pomyśl o Hollywood

Amerykańska „fabryka snów”, kolebka kinematografii. To właśnie ulicami Hollywood przechadzali się najwybitniejsi aktorzy XX wieku, a dziś po ich śladach kroczy 10 milionów turystów rocznie. Czego szukają? Jakie tajemnice kryje w sobie Hollywoodzki Bulwar?

Kiedy w 1887 roku Daeida Wilcox Beveridge nabyła grunty pod miasto, nie spodziewała się, jak będzie ono wyglądać sto lat później. Jej marzenia skupiały się wokół osiedla idealnego, istnej „oazy spokoju”, dlatego dbała, aby zagospodarowała się w nim elita z wysoką kulturą osobistą. Przez pierwsze lata sen Daeidy się spełniał i zapewne nadal by trwał, gdyby do miasteczka nie zaczęli sprowadzać się filmowcy…

Choć serce amerykańskiej kinematografii bije teraz gdzie indziej, światełko na Capitol Records nieustannie przypomina o dziejach Hollywood, nadając alfabetem Morse’a jego nazwę. Zupełnie jakby chciało przywołać minione kształty, które uleciały wraz z podmuchem czasu. Niektóre z nich wciąż tkwią w Hollywood. Trzeba się jedynie dobrze przypatrzeć, żeby je odkryć.

Kolczyk zamiast diamentu
Zaraz przy Teatrze Chińskim Graumana (Grauman’s Chinese Theatre) można natknąć się na pamiątki pozostawione przez gwiazdy kina, czyli odbite w betonie dłonie i, jak się okaże za chwilę, nie tylko dłonie. Ponoć idea odciskania zrodziła się przypadkowo, kiedy Norma Talmadge, aktorka kina niemego, weszła na mokry jeszcze asfalt, uwieczniając w nim kształt swoich obcasów. Moment ten natychmiast wyłapał założyciel Teatru, Sid Grauman, który stwierdził, że z każdego odcisku można uczynić ceremonię, z ceremonii reklamę, a z reklamy… ciągnąć niezłe pieniądze.

Nie mylił się – artyści przyciągali tłumy fotoreporterów. Szczególnym powodzeniem cieszyła się ceremonia z 1953 roku. Wtedy świeżo po premierze filmu Mężczyźni wolą blondynki przed Teatr zawitały Marilyn Monroe i Jane Russell. Monroe zażyczyła sobie, aby nad literą „i” w jej imieniu wtłoczyć diament, ale nikt nie mógł się na to zgodzić. Co zrobiła Marilyn? Oczywiście, zaszokowała. Zdjęła kolczyk z ucha i wbiła go w beton. Jest tam do dziś.
Mimo to Marilyn nie błysnęła szaleństwem jako jedyna. Jackie Chan utrwalił w płycie swój nos, John Wayne pięść, a Whoopi Goldberg dredy. Daniel Radcliffe odbił różdżkę, Harold Lloyd okulary, zaś George Burns cygaro. A William Hart i Roy Rogers nie przepuścili nawet koniom, które zagrały z nimi w filmie.
Spokojnie. Odcisnęły tylko swoje kopyta.

Van Dyke czy Vandyke?
Zaszczytu odbijania dłoni przed Teatrem Graumana doświadcza niewielu artystów ze względu na ograniczone już miejsce. Zupełnie inaczej wygląda sprawa z przyznaniem gwiazd w Alei Sław (Hollywood Walk of Fame). Co roku na chodniku hollywoodzkiej ulicy lądują 24 nowe nazwiska wyłonione spośród 200 nominacji. Moglibyście zapytać, co decyduje o takim a nie innym wyborze? Nie powiem wam. Bo nikt tego nie wie. Procedura selekcji od lat owiana jest ścisłą tajemnicą, podobnie jak tożsamość członków jury. Okazuje się natomiast, że od czasu Graumana niewiele się zmieniło – Hollywood nadal pozostaje łase na każdy grosz i za gwiazdę każe sobie płacić 30 tysięcy dolarów. Dodatkowo celebryta sam musi pokryć koszty ceremonii, co łącznie daje nam… 80 tysięcy.

Dlatego chciałabym zobaczyć minę Dicka Van Dyke’a, który wpłaciwszy tę sumę, ujrzał na płycie nazwisko… Vandyke. Z drugiej strony można by się zastanowić, ile dopłacił Muhammad Ali, aby jego gwiazda nie leżała na chodniku, lecz zawisła na ścianie Dolby Theatre. Albo też zadać pytanie, kto sfinansował ją Myszce Miki, bo jury czasem zaskakuje i przyznaje wyróżnienia postaciom fikcyjnym czy firmom, na przykład L’Oréalowi, Absolutowi…

Nie trzyjcie oczu, dobrze widzicie. Producent wódki ma swoją gwiazdę w Hollywood. Jest to związane z nagrodą specjalną, którą przyznaje się organizacjom lub podmiotom niezwiązanym ze sztuką. W ten sposób podkreśla się ich szczególne zasługi dla sfery publicznej (Sylwester bez Absolutu ciężko sobie wyobrazić, to prawda).
Zdarza się, że nie wszyscy są zadowoleni z wyboru jury. W wakacje tego roku kilofem zaatakowano płytę Donalda Trumpa, a fani, którzy po śmierci Michaela Jacksona zgromadzili się przy niewłaściwej gwieździe (na Alei mamy dwóch Jacksonów), nie obraziliby się, gdyby tę drugą usunięto. Aż strach pomyśleć, jaki los spotka przyszłorocznych wybrańców – Daniela Craiga, Pink, Alvina i Wiewiórki…

Piękno, panie, da się zmierzyć
Pewnie bez problemów przywołacie z pamięci ponętne oblicze Marilyn Monroe czy przystojniaka Franka Sinatrę, w końcu ich zdjęcia zna cały świat. Niewiele jednak osób wie, że Marilyn nie byłaby Marilyn, a Frank Frankiem, bez specjalnej troski producenta kosmetyków, Maxa Factora.

Gdy jego kariera jeszcze raczkowała, aktorzy na wielkim ekranie wyglądali jak, delikatnie mówiąc, mumie. Do charakteryzacji używali makijażu scenicznego, który miał być przede wszystkim widoczny z daleka, zatem przy bliskich ujęciach się nie sprawdzał. Widząc pękający podkład czy kruszącą się szminkę, esteta Factor przeżywał prawdziwe katusze, dlatego postanowił ukrócić swoje cierpienia i specjalnie na potrzeby Hollywood wymyślił podkład w kremie. Potem został już tylko krok do stworzenia pomadek, cieni, błyszczyków, a nawet… potu filmowego. A że interes kręcił się znakomicie, przy Bulwarze powstał jego Gmach, „manufaktura” aktorskiego image’u. To właśnie tam artyści przemieniali się ze zwykłych śmiertelników w boginie i bogów show biznesu, to właśnie tam Rita Hayworth ufarbowała włosy na rudo, a John Wayne ukrył łysinę pod tupecikami. Nagle Factor stał się czarodziejem z własnymi zaklęciami i szklaną kulą.

Pionier rynku kosmetycznego kierował się jedną zasadą – Harmonią Kolorów. Makijaż dobierał indywidualnie, w zależności od karnacji czy kształtu twarzy, aby podkreślać naturalne piękno. W wymierzeniu proporcji pomógł mu pewien wynalazek, który nazwał Kalibratorem Urody (Beauty Micrometer), choć niektórzy uznaliby go za narzędzie tortur, bo z wyglądu przypominał hełm z prętami. Za pomocą Kalibratora Factor odmierzał odległości między brwiami, wielkość oczu, szerokość podbródka, a potem porównywał dane z idealnym wzorcem i korygował niedoskonałości kosmetykami.

Najwyraźniej po śmierci Max Factor przemienił się w Photoshopa. I jak tu nie wierzyć w reinkarnację?…

Zaskakujące, niepospolite, komiczne – oto tajemnice, jakie skrywa „fabryka snów”, oto okruchy historii kina. Na pewno nie jedyne, bo przecież co roku pasjonaci Hollywood odkrywają przed nami nowe, równie niezwykłe fakty. Ciekawe, co jeszcze wyłowimy z morza aktorskich sekretów.

 

Źródło:
Indigo Films: Najsłynniejsze miejsca Ameryki: Bulwar Hollywood

 

 

Tekst: Katarzyna Smutek

Post dodany: 19 lutego 2019

Tagi dla tego posta:

film   Hollywood   Katarzyna Smutek   kinematografia   kultura  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno