facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Kiedyś to było – o życiu w PRL-u

Z irytacją, a zarazem fascynacją i przyjemnością śledzimy absurdy dnia codziennego. Zostawmy je jednak na chwilę i sprawdźmy, czy w PRL-u również działy się „rzeczy, o których się fizjologom nie śniło”.

O czym myślimy, kiedy słyszymy o PRL-u? Ciasne mieszkania, meblościanki obecne w każdym salonie, kolejki, do których mogłyby się ustawiać osobne kolejki. Jak wyglądała rzeczywistość, o której trudno jest nie pisać pół żartem, pół serio?

Po pierwsze: nie szkodzić

Pacjenci narzekali na służbę zdrowia i warunki leczenia, służba zdrowia – na pacjentów i warunki pracy. Jednak wbrew powszechnemu niezadowoleniu do lekarza każdy musiał się udać prędzej czy później i lepiej nie za późno. W 1965 roku w Szczecinie doktor Zapała podczas operowania pacjenta przetoczył mu własną krew i bez problemów dokończył zabieg. Zachowanie zdecydowanie godne podziwu, ale oprócz umiejętności i postawy chirurga można tu dostrzec problem z… brakiem krwi (i nie tylko). Rozwiązania bywały rozmaite. Do stacji krwiodawstwa w Lesznie nie walono drzwiami, a oknami tym bardziej. Aby znaleźć dawców, w 1981 roku w zamian za oddanie krwi proponowano tam paczkę papierosów. 

Kłopoty bywały także z samymi medykami. W Zielonej Górze do kobiety, która zemdlała, wezwano pogotowie. Cóż z tego, że przyjechało, skoro nie zabrało ze sobą lekarza? Kobiety do niego też nie zabrało, choć cel podróży był ten sam. Jednak wbrew pozorom poziom troski o zdrowie chorych był naprawdę wysoki. Wystawiano możliwie precyzyjne diagnozy, jak choćby podchmielenie drugiego stopnia. W czasie pandemii ankiety w szpitalach i przychodniach są rutyną, tak też było w tamtych czasach. Mimo to pewnego chorego mężczyznę udało się zaskoczyć niezwykle drobiazgowym formularzem. Miał w nim podać… datę swojej śmierci oraz cmentarz, na którym go pochowano. Na szczęście pozwolono mu zostawić te rubryki puste.

Restauracja bez gwiazdek

Bez zarzutów dbała o swoich gości restauracja Lux z Białegostoku. Spokój gości i reputację lokalu skutecznie psuli tzw. zjadacze zakąsek. Ich celem były przystawki, które klienci musieli zamówić do wódki i których nie zjadali. Z tego powodu do drzwi wejściowych przymocowano drut kolczasty – miał dawać poczucie bezpieczeństwa i zapewne był także oryginalnym elementem dekoracyjnym.

W lokalach gastronomicznych bardzo ważny był szacunek. Do samego siebie. I tak wrocławska kelnerka odmówiła przyjęcia zamówienia na drugą kawę, bo „nie jest gońcem”. Bardzo często za karygodne zachowanie krytykowano studentów, którzy nie dość, że podczas picia herbaty czytali notatki z wykładów, to jeszcze ze sobą żartowali.

Teraz zapoznajmy się z perspektywą osób zza drugiej strony lady. Gość restauracji z Białegostoku dał wyraz swemu niezadowoleniu w księdze skarg i zażaleń. Do gustu nie przypadł mu rosół: „zawartość soli w tej potrawie przekraczała przyjęte przez konsumentów normy. Ponadto należy dodać, że umakaronowienie rosołu było zbyt wysokie”.

Na szczęście dla właścicieli były to czasy, gdy z niepochlebną opinią mogli zapoznać się tylko oni sami, chyba że wybitnie zbulwersowany smakosz podjął radykalne kroki i zamieścił swoją opinię w gazecie. Na artykuł zasłużyło jednak inne zdarzenie. „Przekrój” informował czytelników, że restauracja w Kuźnicach wyciągnie poważne konsekwencje po wydarzeniach z „Czarnej Niedzieli”. Pod tą złowrogą nazwą kryje się historia mrożąca krew w żyłach wszystkich skąpców. Tamtego dnia w ciągu zaledwie kilku godzin z lokalu zabrano… dwieście noży. Aby zapobiec kolejnym kradzieżom, zaczęto je wypożyczać za kaucję w wysokości 700 złotych.

Piątek… czarczasu początek?

W 1973 roku zaczęto wprowadzać wolne soboty. Najpierw były tylko dwie w roku, potem sześć, jeszcze później – 12. Dopiero po dłuższym czasie zaczęły dotyczyć też uczniów, dlatego warto docenić fakt, że my w każdym tygodniu mamy dwa dni wolnego.

„Sztandar Młodych” postanowił uczcić to „najczęstsze święto w roku” i ogłosił konkurs na polski odpowiednik dla angielskiego słowa „weekend”. Na szczęście przysyłane propozycje były o wiele zgrabniejsze niż znacznie późniejsza próba zastąpienia nazwy myszy komputerowej określeniem „manipulator stołokulotoczny”. Pomysłowi czytelnicy dzielili się takimi pomysłami jak: beztroszcze, bezwładnik, chwilowczasy, czarczas, łonna, waltrawka, ziewka, zmiastka. Najładniejszym określeniem wydaje się jednak „sobotynka”, ale najadekwatniejszym – „nierobię”.

Komu nie udało się w pełni wykorzystać potencjału weekendu, temu zawsze pozostawały wakacje. Wiesław Kot, autor książki PRL – jak cudnie się żyło!, rozdział o nich opatrzył bardzo ciekawym opisem: „Pobyt na wczasach wymagał solidnego wypoczynku. Po powrocie”. Czy naprawdę było aż tak źle? Pewien wczasowicz skarżył się na usługi, które są, ale z których nie da się korzystać. W czytelni nie było książek, była za to gazeta – tak, gazeta, jedna. Sprzed trzech dni. Kawiarnia przedstawiała się nieco lepiej – podawano w niej kawę (szok dla wczasowiczów), ale tylko czarną (żeby nie przytłoczyć ich nadmiarem wrażeń), a także piwo i wino. Nie prosto z lodówki i w ogóle nie z lodówki, bo jej zakup najwyraźniej uznano za zbędną fanaberię. Pomijając te drobne nieporozumienia, właściciele domów wczasowych starali się sprostać oczekiwaniom gości. Kiedy jeden z nich zgłosił, że w jego pokoju nie działa radio, zagwarantowano jego naprawę za dwa tygodnie. Ostatecznie w tym celu przysłano… hydraulika.


Źródło:

W. Kot: PRL – jak cudnie się żyło!.


Tekst: Natalia Bartnik

Artykuł pochodzi z magazynu „Suplement” (grudzień ’21/styczeń ’22)

Post dodany: 20 lutego 2022

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno