facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Antidotum na upiory

„Conrada wybrałem z rozsądku, a nie z miłości” – mówi w wywiadzie dla „Smaku Książki” Jakub Małecki. Ja Małeckiego i jego Dygot wybrałam w ciemno, a Dżozefa już pod wpływem Dygotu.  Czy muszę dodawać coś więcej?

Zalążek historii przedstawionej w wznowionym, nakładem Wydawnictwa SQN, Dżozefie napisało samo życie. Motyw złamanego nosa i znajomości szpitalnej z miłośnikiem Josepha Conrada Małecki zaczerpnął z własnej biografii. Mamy więc salę na oddziale, Najładniejszą Pielęgniarkę na Piętrze, telewizor za 2 złote, zaopatrywanie w ciastka i owoce przez zatroskanych bliskich oraz small talk i big talk rozgrywające się między lokatorami sąsiadujących łóżek.

Ale mamy też znikających pacjentów, okno zalewające się czarną mazią, duszną klaustrofobię kurczącego się pomieszczenia i produkty uboczne zamknięcia, w postaci wytworów próbującego oswoić lęki umysłu. Wszystko to spina postać Josepha Conrada (autora znanego nam ze szkoły Jądra ciemności) – Dżozefa – manifestującego się w skórze niepozornego Stanisława Baryłczaka (choć – trzeba przyznać – manifestacja ta ma charakter subiektywny: Stasiowi wydaje się, że jest Dżozefem). Conrad, na równi z marami, demonami i omamami, gra tu pierwsze skrzypce – tylko po różnych stronach barykady. Staszek bowiem ma (demona) Kozła – a raczej to Kozioł ma Staszka.

Kozioł – choć tak realny ze swoimi groźbami, szydzeniem i podjudzaniem – sprawia wrażenie uzewnętrznienia myśli małego Stasia; głosu z którym wewnętrznie dyskutuje, podejmując różne działania w swoim życiu. Nie zmienia to jednak faktu, że dla prześladowanego bohatera jest on demonem z krwi i kości, choć wykutym własnymi rękami. Demonem, o którym nie można mówić, by nie przejął całkowitej kontroli nad swoim człowiekiem. Demonem, na którego antidotum jest tylko jedno – opowieść.

Narracyjna kwarantanna
Małecki pięknie ujmuje eskapistyczny aspekt literatury. Odtwarza odczucie „ucieczki” w sposób absolutnie dosłowny, zwłaszcza wtedy, gdy w gorączkowym transie Staszek przyjmuje tożsamość ulubionego pisarza i tym samym wyzbywa się prześladującej go od dzieciństwa mary. Z drugiej strony – choć stan „pochłonięcia przez narrację” (znany każdemu miłośnikowi książek) faktycznie może zawężać świat do granic czytanej powieści (na zasadzie: „Mówiłeś coś?/Ale jak to już trzecia rano?”), to jednocześnie raczej nie wywołuje stanu permanentnego niepokoju wobec kurczących się ram rzeczywistości. Nic mi o tym nie wiadomo, by mole książkowe odczuwały lęk izolacji, zawsze wtedy, gdy tylko zagłębiają się w powieść – tak jak odczuwali go Grzegorz i Kurz, pochłonięci historią snutą przez Staszka. Wręcz przeciwnie – w akcie czytania (bądź słuchania) ściany, mury, czas i przestrzeń nie napierają na czytelnika, ale raczej są metafizycznie rozdmuchiwane: literatura leczy obawy, poszerza granice poznania, pozwalając patrzeć przez ściany, ponad tymi murami, czasem i przestrzenią.

Eskapizm w wydaniu Małeckiego nie jest więc eskapizmem czytającego, ale tym postrzeganym z perspektywy osoby go widzącej – podejmującej próbę nawiązania kontaktu i z kretesem przegrywającej wobec magii literackiego świata, w którym przebywa czytelnik (w Dżozefie rodzina i przyjaciele bohaterów gubią się w korytarzach i nie mogą dotrzeć do swoich bliskich kuracjuszy).

Autor wszystko przewrócił do góry nogami – zwykle zagłębiamy się w (o)powieść, by odciąć się od problemów codziennego życia. Tutaj historia snuta przez Czwartego jest tak angażująca, że wręcz fizycznie absorbuje uwagę słuchaczy, wciąga w kłopoty, w sposób dosłowny zamykając ich w swojej bańce i izolując od świata, do którego – z każdym centymetrem pokonywanym przez szturmującą na nich ścianę – pragną się za wszelką cenę wyrwać z powrotem. Jednocześnie szpital, w którym przebywają, staje się miejscem nie tylko rekonwalescencji fizycznej, ale i psychicznej – jak każdy człowiek złapany w kajdany przymusowego pobytu zdrowotnego, wypis z placówki traktują niczym nowe otwarcie, początek nowej drogi.

Co ma Dżozef do Dygotu?
Dygocie autor znakomicie szkicuje detale jednostek z różnych środowisk społecznych – jego chłopi mówią prosto, dzieci seplenią. Nawet sposób widzenia świata determinowany jest przez życiowe uwarunkowania postaci (takie jak wiek, wykształcenie, poczucie krzywdy itd.) – i taka ścieżka kreacji jest możliwa do wychwycenia również we wcześniejszym, w kontekście wydawniczego stażu, Dżozefie. Tutaj wulgaryzmy i potoczność w języku bohaterów nie mierzą, bo też autorowi nie chodziło o to, by nimi epatować, by szokować, by kaleczyć i zmuszać czytelnika do zasłaniania kartki w komunikacji miejskiej, tak, by czytający znad ramienia się nie obruszyli. Nie, te wszystkie „kwiatki” wypadają bardzo naturalnie, nie ma ich ani za dużo, ani za mało. Małecki jest konsekwentny – takich ma bohaterów. Sam przyznaje, że dawkuje słowa oszczędnie i stara się, by w jego książkach nie było zdań zbędnych. Dżozefa miał skrócić o 130 stron w stosunku do pierwowzoru sprzed siedmiu lat – i choć czytałam jedynie obecną wersję i nie mam porównania, to muszę przyznać, że mimo tak drastycznych cięć faktycznie niczego mi tu nie brakuje.

Ten dar syntezy wybrzmiewa szczególnie silnie w  Dygocie. Autor pisze oszczędnie, bez zbędnego przegadywania, bez łopatologicznego tłumaczenia każdej myśli i czynu bohaterów. Umiejętnie wplata metafory, pobudzając wyobraźnię czytelnika. Pisze:

„Wiktuś i Kaziu dorastali w domu pełnym pięknych kobiet, rycerzy na koniach i par wirujących w tańcu. Budził ich huk pistoletów i odgłosy walk na miecze, usypiały egzotyczne ptaki i dźwięki drogich fortepianów” (str. 25), a później:
„Zamiast smoka stał uschnięty krzak, a w miejscu, gdzie wcześniej paszczarz żarł ziemię, sterczała zardzewiała brona. Wąż stał się liną, jak za dnia. W studni dudniło głupie echo. Weszli do domu. Wiktuś usiadł przy stole i powiedział:
– Ja chyba umarłem.” (str. 52).
Taka niedosłowność i luka dla wyobraźni pozostawiona w narracji bardzo mnie ujmują.

Dygot poznałam jako pierwszy i bezsprzecznie uzurpuje on sobie prawo do tego zaszczytnego miejsca na podium. Dżozef był drugi i taki na razie pozostanie – przede wszystkim dlatego, że nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z pozostałymi powieściami: Rdzą, Śladami i wychodzącą jesienią Nauką latania.

Choć Łabendowiczowie i Geldowie z Dygotu oraz trójka rekonwalescentów z Dżozefa na pierwszy rzut oka wywodzą się z dwóch skrajnie odmiennych rzeczywistości, odnoszę nieodparte wrażenie, że ich światy są w pewien alogiczny sposób sobie równoległe. Być może to kwestia tego, że bohaterowie powieści Małeckiego są dalecy od ideału – popełniają błędy, przestępstwa, potrafią nienawidzić, złościć się, przeklinać i niszczyć – a mimo to dobrze się z nimi przebywa.  Są doświadczeni życiem, cierpieniem, radością, miłością i stratą. Mają własne kompasy moralne i marzenia.
Podobnych cech spodziewam się po pozostałych postaciach spod pióra Małeckiego. Chcę ich dalej poznawać!
I niech tak brzmi ostateczny (na ten moment) werdykt.

Za egzemplarz recenzencki Dżozefa dziękuję Wydawnictwu SQN.

 

Tekst: Dominika Gnacek

Post dodany: 3 lipca 2018

Tagi dla tego posta:

Dominika Gnacek   Dygot   Dżozef   Jakub Małecki   książka   powieść   recenzja   upiory  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno