facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Zostałem Erasmusem!

Wolałbym brać się za ten tekst w momencie, kiedy będę mógł spojrzeć na to wszystko z dystansu mierzącego co do kilometra tyle, ile oddziela Katowice od Florencji. Podejmuję ten temat, ale nie mam pewności, że wszystko potoczy się pomyślnie i ostatecznie wyjadę na studencką wymianę. Byłbym wiekuiście zhańbiony, gdybym czegoś nie dopilnował i pozostał w Polsce, ale artykuł, że niby zostałem Erasmusem, drukowałby się w tysiącach kopii.

W takim wypadku, ukryłbym się na pół roku w piwnicy i udawał, że faktycznie znalazłem się tam, gdzie zapowiadałem. Kupiłbym na Ebayu kilka pocztówek, wkleiłbym swoją głowę na sylwetkę turysty wylegującego się w Ogrodzie Boboli i może dalibyście się nabrać. Mi dispiace.

Erasmus potraktowałem jako ultimatum, kartę przetargową, bezpośredni powód, dla którego zapisałem się na studia magisterskie. Dzięki temu programowi mogę spędzić mnóstwo czasu, gdziekolwiek zapragnę, wśród nowych ludzi z całego świata. Studiować na jednej z tryliona europejskich uczelni, dzięki czemu moje studiowanie będzie bogatszym doświadczeniem. Co najpiękniejsze, to wszystko odbywa się za błogosławieństwem rodzimej uczelni! Student wybierający się na zagraniczną wymianę dostaje co miesiąc stypendium, za które opłaca mieszkanie, wyżywienie i inne konieczności. To zbyt dobra okazja, żeby z niej nie skorzystać. Z takim założeniem wybierałem się na magisterkę i ubolewałem, że nie pomyślałem o Erasmusie już wcześniej, na studiach licencjackich.

Albo może i pomyślałem, ale ciekawą perspektywę zapakowałem do szufladki z pozostałymi ciekawymi perspektywami. Nie zrealizuję żadnej z nich, skoro już na wstępie podchodziłem do każdej z nastawieniem typu „fajnie by było”. To najgorsze podejście! Wyobrażasz sobie, że studiujesz w jakimś pięknym mieście na zagranicznym uniwersytecie. Zdajesz sobie sprawę, że to mogłoby odmienić ci życie, połączyć z ludźmi z całego świata i otworzyć przynajmniej czternaście furtek. Albo przynajmniej pozwolić zaliczyć kilka grubych imprez i spróbować poderwać jakieś obcojęzyczne dziewczyny. Mimo tylu pięknych imaginacji nic z tym nie robisz i temat kończy się na „fajnie by było”.

Trudno obudzić w sobie myśl, że niewiele stoi na przeszkodzie i dla chcącego nic trudnego. Rozmawiałem o zagranicznej wymianie z kilkoma studentami. Ilekroć powtarzali, że fajnie by było, pytałem, dlaczego nie chcą spróbować. Odpowiedzi zazwyczaj brzmiały wymijająco, ale z niektórych zdołałem wyprowadzić wiodący wniosek: lubimy się zakotwiczać. Poczucie bezpieczeństwa, stabilności i rutyny (choćby nas niemiłosiernie męczyła!) daje nam więcej szczęścia niż przeżywanie czegoś nowego. Od niespodziewanych, złych przygód racz nas zawsze wybawiać… i tak dalej. Wstręt do konfrontacji z nieznanym jest wytatuowany w podświadomości wielu z nas, również w tej mojej. Jedyne, co mogę zrobić, to wziąć przykład z Radka Majdana i przykryć tę dziarę portretem starego Apacza.

Ale do rzeczy… Proces przykrywania mojego tatuażu bolał. Jak mogłem, odwlekałem podjęcie inicjatywy. Mało brakowało, a przegapiłbym spotkanie zainteresowanych studentów z wydziałowymi koordynatorami programu. Nie ma szans, pomyślałem. Ludzi jest za dużo i wyglądają na mądrzejszych i bardziej poukładanych ode mnie. Wyglądali na takich, którzy za dzieciaka co wtorek jeździli na hiszpański, potem na pianino, a następny poranek spędzali na korcie tenisowym. Iloma oni mówią językami? Jak dobrze grają w tenisa? Spotkanie przebiegało w poważnym, oficjalnym tonie, więc się dusiłem. Padały same zasadne pytania, jeszcze bardziej komplikujące moje wyobrażenia co do rekrutacji.

Następnie miałem wypełnić i dostarczyć do sekretariatu formularz potrzebny podczas rozmowy rekrutacyjnej. Miałem zdecydować, jaka uczelnia mnie interesuje i w jakiej studiowałbym z braku laku, gdyby pierwsza opcja nie wypaliła. Najgorsze, że musiałem uzasadnić dlaczego i dać wyraz, że uczelnia nie narobi sobie wstydu, wysyłając mnie za granicę. Głupio mi było przyznać, że wybrałem Florencję, bo lubię stare odsłony Assassin’s Creed, wino i makaron.

Nie ukrywałem tych jakże istotnych argumentów na rozmowie rekrutacyjnej. Korytarz wypełniali obgryzający paznokcie studenci. Oczekiwanie wlekło się niemiłosiernie. Byłbym ostoją spokoju, gdyby nie udzieliła mi się panująca tam atmosfera.

– We Florencji jest wiele zabytkowych kościołów. Z pewnością biegła znajomość języka anielskiego się panu przyda.
– Anielskiego? – pytam komisję.
– W formularzu zadeklarował pan znajomość języka anielskiego na poziomie B2.
Z braku laku rozstawiłem ręce i zacząłem śpiewać Glorię. Po występie szybko ulotniłem się z sali, powątpiewając, że śpiewam na tyle zjawiskowo, że komisja da mi szansę skonfrontować się z José Carrerasem od Trzech Tenorów, albo chociaż Drupim od Interwizji.

Jakaż była moja radość, kiedy na liście studentów zakwalifikowanych do programu zobaczyłem moje nazwisko! Mój entuzjazm ostudziła Alicja, której artykuły o sztuce mogliście przeczytać na Suplementowych łamach i która pojechała na wymianę rok wcześniej. Samo zakwalifikowanie to dopiero pierwszy krok – powiedziała. – Otwieraj szampan, ale dopiero kiedy podpiszesz ostateczną umowę. Póki co musisz zadbać o wszystkie formalności, a to wyjątkowo uporczywe zajęcie. Miała absolutną rację. Mnóstwo maili do Włoch, maili z Włoch, a nawet prawdziwych, papierowych listów do Włoch! Terminy do przestrzegania. Podpisy do skompletowania. Co dokument to kolejne terminy i kolejne podpisy. Łatwo się w tym zagrzebać i spanikować.

Do Włoch wybieram się już za miesiąc, a wciąż mam do dopełnienia kilka finałowych procedur. Zastanawiałem się, czy nie napisać przepastnego artykułu o tych wszystkich deklaracjach, porozumieniach i listach. Zmieniłem zdanie, bo opisywanie smutnej biurokracji zanudziłoby czytelników na śmierć, zwłaszcza tych od „fajnie by było”, do których próbuję dotrzeć. Zróbmy inaczej: jeżeli ktoś z Was byłby zainteresowany wyjazdem na inną uczelnię, niech koniecznie do mnie napisze. Uczelniana witryna programu Erasmus+ kryje dokument, który tłumaczy kandydatom, co mają robić, żeby uporać się z papierami i wyruszyć ku przygodzie. Szkoda, że zapomniałem o jego istnieniu i zachowywałem się jak czterolatek, który zgubił się mamie na zakupach w Tesco. Chętnie podpowiem, jak przejść przez wszystkie biurowe sprawy, nie popełniając przy tym błędów, które ja popełniłem.

 

Tekst: Dominik Łowicki

Artykuł pochodzi z magazynu „Suplement” (październik/listopad 2017).

Post dodany: 27 lutego 2018

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno