facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Tysiąc metrów nad ziemią

Wyobraź to sobie: Jesteś na wysokości tysiąca metrów. Otwierają się drzwi samolotu. Wyskakujesz. Podczas swobodnego spadania osiągasz prędkość około 200 km/h. Pod sobą widzisz coś, co przypomina zdjęcia rodem z Google Maps. Twoje zadanie? Trafić w punkt o średnicy 2 cm.

Wydaje się to niemożliwe, jednak skoki spadochronowe na celność lądowania, bo o nich tu mowa, liczą już sobie prawie sto lat. Pierwsze zawody w Europie odbyły się w Rzymie w 1922 roku, a zwycięzca od celu wylądował w odległości… 79 m. Dzisiejsi zawodnicy potrafią osiągnąć wynik 0.00 m – celują w punkt!

Rozmawiam z panem Andrzejem Nalepą, nazywanym przez kolegów „mistrzem” – wielokrotnym zwycięzcą zawodów oraz legendą skoków spadochronowych.

AS: Jak zaczęła się pana przygoda ze spadochroniarstwem? Ktoś pana namówił czy może było to modne? Skąd pomysł na takie zajęcie?
AN: Mieszkałem przy lotnisku i praktycznie co tydzień widywałem ludzi skaczących ze spadochronem. Taki prawdziwy kontakt ze spadochroniarstwem pojawił się, gdy spotkałem w szkole średniej kolegę, Mirka Rapitę, który skakał właśnie na lotnisku we Wrocławiu. Z początku wciągnąłem się w to z ciekawości… No i ta ciekawość ciągnie się do dziś.

Pamięta pan swój pierwszy samodzielny skok? Pierwsze skoki przypominały skoki wojskowe.
Kiedyś, w latach 70., skakało się inaczej niż dziś. Podczas wyskoku ustawiało się sześć osób, jedna za drugą, i tak skacząc „na ogon”, trzymając się swojej uprzęży, wyskakiwało się przed siebie i nie wiedziało się, co się dzieje wokół. Dopiero gdy zobaczyło się otwarty spadochron nad głową, było jasne, że wszystko się dobrze skończyło, że mechanizm zadziałał tak, jak należy.

Dlaczego zdecydował się pan wybrać akurat dyscyplinę celność lądowania, a nie akrobacje zespołowe?
W tamtych czasach były kłopoty z uprawianiem tego sportu. Kładło się nacisk na klasykę, czyli celność lądowania i akrobację indywidualną. Akrobacja zespołowa była tylko dodatkiem. Poza tym brakowało samolotów z silnikiem turbinowym, które w krótkim czasie wzniosłyby się na wymaganą wysokość.

Pamięta pan pierwsze zawody na celność lądowania?
W pierwszych zawodach wziąłem udział już w drugim roku skakania, kiedy miałem chyba z osiemdziesiąt skoków za sobą i to był wielobój spadochronowy w Mielcu. Wówczas skoki odbywały na klasycznych, okrągłych spadochronach. Zawodników było dużo, jakoś trzy razy więcej niż teraz. Sekcje w aeroklubach liczyły średnio sześćdziesięciu członków, a czasami reprezentacje aeroklubów i sekcje spadochronowe wojskowych klubów sportowych wysyłały po dwie–trzy drużyny. I tam, na tych pierwszych zawodach w życiu, zająłem trzecie miejsce.


Na zdjęciu Andrzej Nalepa. Fot. Aleksandra Sass.

Ile skoków ma pan na swoim koncie? Doliczy się pan tych wszystkich medali?
Liczby skoków się doliczę, ponieważ mam książkę skoków. (śmiech) W przeciwnym razie trudno byłoby spamiętać. Skoków mam 4513, licząc z dzisiejszymi (XVIII Spadochronowe Mistrzostwa w Celności Lądowania ZPS). Jeżeli chodzi o medale, to niestety nie doliczę się ich, ponieważ przez ponad czterdzieści lat skakania nazbierało się ich dosyć dużo, zarówno z zawodów mniejszej rangi, jak i większej, tak że to się liczy na pudła, które gdzieś tam w piwnicy stoją i zajmują miejsce. Zostałem więc eksmitowany z mieszkania ze swoimi pucharami, bo wszyscy uważają, że to są łapacze kurzu. (śmiech)

Czym różnią się aktualne zawody od tych, które pan pamięta z początków przygody?
Za te dzisiaj trzeba płacić, (śmiech) a kiedyś zawody były za darmo i to było fajne! Tym się głownie różnią. Jeżeli organizuje je aeroklub, to wpisowe kosztują około 50 zł, a każdy skok to kolejne 50 zł. Cena zależy między innymi od tego, kto jest organizatorem. Jednak zawody zawsze były profesjonalne, bo uzyskiwane wyniki zależały od sprzętu, jakim się dysponowało. Dzisiaj posiadamy sprzęt praktycznie na najwyższym światowym poziomie… Osiągamy wyniki o wiele lepsze niż kiedyś.

Podobno z roku na rok jest coraz mniej młodych zawodników w konkurencji na celność lądowania. Za to według Urzędu Lotnictwa Cywilnego tendencja do wydawania kwalifikacji skoczka spadochronowego jest wzrostowa. Czyżby młodzi skoczkowie preferowali jednak akrobacje?
Nie tyle akrobacje, co po prostu ludzie szkolą się, aby otrzymać świadectwo kwalifikacji, ponieważ dzięki niemu są wtedy samodzielnymi skoczkami. Mogą skakać praktycznie na całym świecie. A jeśli chodzi o to, dlaczego tak się dzieje, to są strefy spadochronowe, gdzie można sobie skakać komercyjnie. Za odpowiednią opłatą istnieje możliwość skakania z dużej wysokości, czyli z 4000 metrów, i wtedy skoczek skacze, jak chce. Jedni sobie latają głową do góry, drudzy głową do dołu, inni spadają płasko, a jeszcze inni skaczą w wingsuitach, czyli  kombinezonach szybujących.

Dużo świadectw wydaje się dlatego, że jest dziś wiele dyscyplin spadochroniarstwa. Kiedyś to były tylko skoki na celność i akrobacja indywidualna. Natomiast dzisiaj tych konkurencji na zawodach jest mnóstwo, dlatego młodzi ludzie sią garną, bo to jest zwyczajnie ciekawe. Nie dziwię się im…

Jak zatem widzi pan dalsze losy zawodów? Będzie ich coraz więcej czy wręcz odwrotnie?
Czy zawodów będzie więcej? I tak, i nie. Bo to rozrasta się do pewnego momentu, a o wszystkim decydują finanse. Jeśli organizator zawodów dysponuje pieniędzmi, to jest w stanie zebrać dużą liczbę zawodników, czego najlepszym przykładem były zawody w Dubaju w poprzednich latach. Wtedy wysokość nagród za zdobywane medale była oszałamiająca, bo były to dziesiątki tysięcy dolarów. I to po prostu spowodowało, że bardzo dużo ludzi zaczęło się pojawiać na zawodach. Gospodarze musieli wręcz ograniczyć liczbę uczestników do około 200, żeby dało się zorganizować tak duże przedsięwzięcie. To wszystko zależy więc od finansów, organizatorów i uczestników. Wyjazd na zawody w innych częściach świata trochę kosztuje i nie każdy może sobie na to pozwolić. Jadą ci desperaci, którzy oszczędzają na innych rzeczach, aby pojechać na zawody.

A pan? Będzie pan dalej skakał? W ilu zawodach bierze pan udział w ciągu roku?
(śmiech) Jak zdrowie pozwoli, i pieniądze, to czemu nie? Rocznie biorę udział w tylu zawodach, w ilu się da. (śmiech) W około 15–20… Nie ma ich aż tak dużo, bo sezon trwa mniej więcej od maja do końca września, a później już się nie skacze. Później jest za zimno, więc to nie jest już przyjemnością, a przecież zajmujemy się tym głównie dlatego, że sprawia to przyjemność.

 

Autorka tekstu: Aleksandra Sass

Post dodany: 6 października 2017

Tagi dla tego posta:

spadochroniarstwo   sport   wywiad  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno