facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Pieczarki

Wyruszyłem czym prędzej, żeby zdążyć przed przyjazdem ostatniego autobusu do Czarnej Biały. Zawsze punktualny. Nie może być inaczej. Pojazd marki Ikarus miał odjechać punktualnie o 17.37 z przystanku „Burkowice Centrum” w kierunku obrzeży miasta, a ja, zaopatrzony w zakupy, ze zrealizowanym planem (spoczywającym natenczas w lewej kieszeni mojego jasnobrązowego palta), miałem udać się do domu, mojej przystani. Jednak najpierw zobowiązany byłem do tego, aby zrealizować plan mamy – zakupy. Byłem tuż za rogiem. Już widziałem ogromny, jakże pospolity napis: SUPERMARKET. Zniecierpliwiony czekałem, aż zapali się zielone światło pozwalające mi bez przeszkód pokonać ostatnie metry dzielące mnie od nowoczesnego centrum handlu. I oto ono. Dotarłem na miejsce. Przeszedłem przez szklane drzwi. Przeniknąłem do innej rzeczywistości. Zauważyłem szalone tłumy w kapeluszach, dwie czerwone sukienki, jedną niebieską. Jako poważany urzędnik postawiłem swój pierwszy krok ku schodom z dostojnością i niekłamaną gracją. Wjechałem. Przede mną rozpościerał się krajobraz owoców i warzyw. Skierowałem zatem swe kroki ku WARZYWOM JADZI (która zawsze ci doradzi). Wszedłem z powagą na twarzy, po czym przywitałem się.
− Dzień dobry. Proszę podać mi marchewkę, trzy jabłka, pietruszkę, dwie… − nie zdążyłem dodać, gdyż sprzedawczyni przerwała mi.
− Dzień dobry.
− Dzień dobry. Proszę podać mi marchewkę, trzy jabłka, pietruszkę, dwie…
− Nie ma pietruszki.
Przecież widok półki sklepowej nie mylił mnie i byłem pewien, że widziałem spoczywającą na niej pietruszkę.
− Ależ ja widzę.
− Co?
− No pietruszkę.
− Nic pan nie widzi – odparła kobieta. – Nie ma pietruszki.
− Co też pani szanowna opowiada. Proszę tylko spojrzeć.
− Patrzę i widzę, że to seler.
Zrozumiałem, że nie chcę dłużej się spierać, więc powziąłem inną taktykę.
− Zatem poproszę seler – powiedziałem dumny z siebie.
− Jaki seler? – odpowiedziała ona.
− Ten, który pani wskazuję. − Po czym zniecierpliwiony już podszedłem stanowczym krokiem ku półce sklepowej, na której spoczywała pietruszka. – Ten.
− Co też pan opowiada! Phi! Toż to nie seler, tylko pietruszka.
− A więc jednak pietruszka! – zawołałem z triumfem w głosie. – Poproszę więc jedną.
− Nie ma – wykrzyknęła sprzedawczyni. Potem stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Zjadła seler, znaczy pietruszkę. Na moich oczach. Gdzie ja teraz kupię pietruszkę dla mamuni? Zirytowałem się niezmiernie. Byłem już niemal pewien, że spóźnię się na autobus. Postanowiłem zatem kontynuować zakupy.
− Dobrze. Faktycznie. Nie ma selera. Pietruszki. Nie ma. Poproszę więc… marchewkę!
− Nie, nie! Marchewki nie!
− Słucham? – zapytałem, nie ukrywając szoku, który wystąpił już kolejny raz na moją twarz.
− No bez marchewki. I już.
− Ale jak to bez marchewki? Przecież ja chcę marchewkę. Proszę mi podać marchewkę.
− Nie podam. To ja chcę marchewkę.
Zniecierpliwiłem się nieco, lecz postanowiłem dalej konsekwentnie realizować plan wyznaczony przez matkę i dokonać zakupu wszystkich warzyw, których nazwy widniały na liście. Zapytałem więc:
− Jak to? Jak to pani chce marchewkę?
− Chcę i już.
− Ale to ja jestem klientem. I… i… i chcę marchewkę. I koniec. Kropka.
Na twarzy sprzedawczyni pojawił się grymas. Wyprostowała się i rzekła:
− Nie. To ja jestem klientem. Proszę podać mi marchewkę.
− Co też pani opowiada?! Przecież ma pani fartuch na sobie i… i… i stoi pani za ladą. O! To musi być pani sprzedawczynią.
To, co się wydarzyło, wstrząsnęło mną ogromnie. Kolejny raz zresztą. Sprzedawczyni wyszła zza lady, zdjęła fartuch, po czym wepchnęła mi go w moje otwarte ze zdumienia dłonie.
− Nie jestem! – krzyknęła triumfalnie. – To pan stoi za ladą, czyli jest pan sprzedawcą.
− Jak to?!
− No tak to, szanowny panie.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Faktycznie znajdowałem się tuż za ladą. Z tego całego zdenerwowania całkiem wypadło mi z głowy, iż podszedłem, żeby wskazać pietruszkę.
− No stoję, ale…
Znów mi przerwała. Cóż za niewychowana kobieta. Od nowa poczęła bełkotać tym swoim piskliwym głosikiem:
− No nie zaprzeczy pan.
− Nie.
− Zatem poproszę marchewkę, trzy ogórki, rzodkiewkę, cztery pieczarki i główkę kapusty.
− Co? – Moje poirytowanie sięgało już niemal zenitu.
− Nie mówi się COOO, tylko KTOOOOO! – Jej gałki oczne wyskoczyły z orbit, gdy to mówiła. – JA PROSZĘ o marchewkę, trzy ogórki, rzodkiewkę, cztery pieczarki i główkę kapusty.
Stałem bez ruchu.
− No proszę podać. Spieszę się niezmiernie.
Ach, tak. Faktycznie. Spieszyłem się. Odwróciłem się czym prędzej i począłem szukać główki kapusty, bo tylko tyle zapamiętałem.
− Jak śmie pan podawać warzywa, nie mając ochronnego fartucha?! – oburzyła się kobieta. Zszokowany, szybko nałożyłem go na palto. To prawda. Mamusia zawsze mówiła, że zanim zacznie się wykonywać prace kuchenne, należy założyć fartuszek.
− Gotowy – odparłem, ale zapomniałem już, czego szukałem. – Ale… co ja miałem znaleźć?
− Och, szanowny panie, pan sobie w ogóle nie radzi.
Niestety, nie mogłem zaprzeczyć. Pierwszy raz znajdowałem się za ladą.
− Cóż… − zacząłem zawstydzony, lecz ona znów mi przerwała.
− Poproszę marchewkę, trzy ogórki, rzodkiewkę i główkę kapusty.
Wtenczas doznałem olśnienia.
− A co z czterema pieczarkami? – Wszystko mi się przypomniało. Byłem z siebie niesamowicie dumny. Kobieta wykonała dziwny ruch głową, po czym zaczęła kręcić nią w obie strony, powtarzając bez końca: JAKIE PIECZARKI?! PIECZARKI. JAKIE PIECZARKI?! PIECZARKI. Czarki… arki… ki… ki… iiiiiiiiiiii… Spakowałem wtenczas już wszystkie warzywa do foliowej torby. Dobrze myślałem. Nie wydawało mi się. Na pewno nie. Nie mogłem się mylić. Kontynuowałem więc. – Cztery pieczarki, o które pani szanowna prosiła. Powiedziała pani: Poproszę marchewkę, trzy ogórki, rzodkiewkę, cztery pieczarki i główkę kapusty. Ha! Dobrze pamiętam. Wcisnąłem kobiecie torby, a do następnej reklamówki zacząłem pakować cztery pieczarki (po złoty dwadzieścia pięć kilo). Szach-mat! Wygrałem. Z dumą wręczyłem jej zieloną torebkę z ostatnim, precyzyjnie zapakowanym produktem. A ona… zwariowała. Podskoczyła. Ja oniemiałem. Ona obróciła się na pięcie, zawyła tylko TRALALALALALALA i wybiegła. Z zakupami. Podrzuciła pieczarki, które rozproszyły się po podłodze. Moje pierwsze zapakowane pieczarki. Zaraz. Nie zapłaciła. Rozpocząłem pościg. Zauważyłem ją w sklepowym holu. Wchodziła właśnie na ruchome schody. Puściłem się czym prędzej za nią. Wszedłem na schody. Dojeżdżała już, była prawie na dole. Kierowała się do następnych. W końcu i ja dojechałem. Ale zaraz! Cóż to?! Zrozumiałem, co właśnie zrobiłem i zacząłem biec. A ona wbiegła na kolejne schody i kierowała się ku górze, podskakując i wołając: HOPSA, HOPSA, HOPSA HOP, ALE Z CIEBIE MARNY CHŁOP! Przyspieszyłem. Nie mogłem pozwolić na takie traktowanie. Wbiegłem na górę. Ona już jechała w dół. Gorąco mi było w palcie. Nie mogłem już złapać oddechu, musiałem się więc zatrzymać. Sklep otwarty. Niezapłacone. Co teraz… co teraz… Nagle, stojąc przed kioskiem, doznałem olśnienia. Autobus! Autobus! Spóźnię się na autobus. Zmartwiłem się niezmiernie. Co ja teraz zrobię? Nie kupiłem nic z mamusinej listy, którą mi napisała, pakując dla mnie drugie śniadanie, które miałam zjeść w biurze. Pozbierałem pieczarki. Chociaż tyle. Ruszyłem w kierunku przystanku. Z powagą. Dostojnym krokiem. Przecież jestem poważnym człowiekiem. W końcu mam już czterdzieści pięć lat.

 

Autorka tekstu: Monika Szafrańska

Post dodany: 18 lutego 2017

Tagi dla tego posta:

absurd   groteska   komizm   Monika Szafrańska   opowiadanie   pieczarki   surrealizm  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno