facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Mój świat bez „Gwiezdnych wojen” byłby nudny!

Nie pamiętam, jak doszło do tego, że obejrzałam pierwszy film z uniwersum Gwiezdnych wojen. Mało tego! Nie pamiętam, która produkcja była „moją pierwszą”. Wiem jednak, że stanowiła którąś z części określanych mianem „starej trylogii”. Pamiętam również, że z chwilą, gdy na ekranie telewizora (tak, to były te czasy) pojawił się charakterystyczny napis: „A long time ago in a galaxy far, far away…”, a chwilę później rozbrzmiała fenomenalna muzyka Johna Williamsa, wpadłam jak śliwka w kompot. Moje życie już nigdy nie miało wyglądać tak samo.

Podejrzewam, że wiele osób podpisałoby się pod tymi słowami, gdyby tylko zastanowiły się chwilę i spróbowały przypomnieć sobie moment, w którym zapaliła się w nich iskierka miłości (tak, to jest odpowiednie słowo) do Gwiezdnych wojen. Zrozumiałam to niedawno, gdy na kinowe ekrany szturmem wchodziła pierwsza część najnowszej trylogii. Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy sprawiło, że w wielu ludziach ponownie rozgorzał sentyment do filmów, które podbiły ich serca, gdy byli młodsi. Przeświadczenie to ugruntowały we mnie premiery dwóch kolejnych filmów, których akcję osadzono w odległej galaktyce. Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie i wciąż grane w kinach Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi wywołały emocje, których z jednej strony się spodziewałam, z drugiej jednak i tak mnie zaskoczyły. Właściwie nawet nie tyle one same, co ich natężenie.

Widzicie, Gwiezdne wojny są bowiem trochę jak muzyka – łączą pokolenia. Jeśli coś ma sprawić, że całą rodziną zgromadzimy się przed telewizorem i nie pozagryzamy o pilota oraz możliwość decydowania o tym, co teraz oglądamy, to wyłącznie świadomość, że zaraz puszczą którąś z części sagi, a ustawiony program jest odpowiedni. Pozostaje tylko usiąść wygodnie i czekać na moment pojawienia się napisu streszczającego aktualną sytuację w galaktyce. Nie ma znaczenia, że są to filmy, które każdy z członków mojej rodziny widział już kilkanaście razy, że poszczególne sceny znamy na pamięć, a ja, obudzona w środku nocy, jestem w stanie powtórzyć prośbę księżniczki Lei, którą Benowi Kenobiemu miał przekazać robot naprawczy R2-D2. Był to komunikat, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Nie tylko cała opowieść, ale też moja fascynacja serią.

Gwiezdne wojny błyskawicznie okazały się kurą znoszącą złote jajka, nic dziwnego zatem, że niedługo później rynek obrodził we wszelkiej maści gadżety: od kubków, przez zeszyty i notesy, po figurki oraz stroje, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Zarysowane w kinowych produkcjach uniwersum rozrastało się nie tylko za sprawą kolejnych filmów – pojawiały się kolejne książki, komiksy, animacje i gry, byle tylko trafić do jak największego grona odbiorców. Moje dzieciństwo nabrało smaku przygody, a kiedy nie tłukłam się na miecze świetlne z innymi dzieciakami (tak naprawdę były to walki na patyki, ale wyobraźnia nie zna ograniczeń), to odwiedzałam kolejne księgarnie i antykwariaty w poszukiwaniu książek z tego świata (zbiory biblioteczne dość szybko się wyczerpały).

Potem przyszła chwila, gdy Disney wykupił Lucasfilm, nabywając w ten sposób prawa do marki i możliwość jej kontynuowania, zaś wszystkie wydane do tej pory książki rozwijające opowieść z tej odległej galaktyki uznano za niekanoniczne, wrzucając je do szuflady z napisem „legendy”. To był moment, w którym wszystko się zmieniło, a jednak to, co najważniejsze wciąż było identyczne – w końcu co z tego, że znane mi historie uznano za nieważne, skoro jednocześnie zrobiono miejsce na kolejne? Oznaczało to nowe książki, kolejne opowieści tworzące doskonale znany mi świat, który pokochałam, będąc dzieckiem. Znowu mogłam doznać uczucia towarzyszącego odkrywaniu czegoś po raz pierwszy. Przede wszystkim wiązało się to jednak z nowymi filmami, a Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy stały się pierwszą ekranizacją z tego uniwersum, którą mogłam obejrzeć w kinie.

Głównie dlatego uwielbiam ten film – jest dla mnie idealnym pomostem pomiędzy tym, co znane i lubiane, a tym, co nowe. Przebudzenie Mocy podzieliło fanów na tych, którym film przypadł do gustu i na tych uważających go za „odgrzewane kotlety”. Dla mnie nieważne są jego wady, bo miał jedną niezwykle ważną zaletę – na nowo obudził we mnie tę małą dziewczynkę, która wpatrywała się w ekran telewizora z fascynacją w oczach. Od tego momentu z niecierpliwością czekam na grudzień nie z powodu prezentów, tylko premiery gwiezdnowojennego filmu. Byle tylko znaleźć się w kinie i raz jeszcze zobaczyć wszystkie te postacie, które utkwiły mi w pamięci: Luke’a Skywalkera, księżniczkę Leię, Hana Solo i włochatego Chewbaccę oraz nowych bohaterów, mających zastąpić „starą gwardię”.

To Leia sprawiła, że w końcu przypadła mi do gustu idea bycia księżniczką, ale nie taką w balowych sukniach czy gubiącą pantofelek, tylko taką, w którą na ekranie wcieliła się fenomenalna Carrie Fisher: niezależną i wytrwałą, a jednocześnie piękną, zdolną z blasterem w ręku walczyć o ideę, w którą wierzyła. Podziwiałam nie tylko postać, ale również aktorkę, czując przez skórę, że odnalezienie się w tej roli wymaga wiele wewnętrznej siły. Nie pomyliłam się, chociaż o tym, że Carrie zmaga się z nałogami i dwubiegunówką dowiedziałam się dopiero kilka lat później. Tym mocniej uderzyła mnie informacja o przedwczesnej śmierci aktorki i jestem pewna, że przygnębiła ona również wielu fanów sagi George’a Lucasa. Dziwnie oglądało się najnowszą część sagi – Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi – wiedząc, że jest to ostatni występ Fisher.

Natura nie lubi pustki, więc gdyby Gwiezdne wojny nigdy nie powstały, pewnie na ich miejscu pojawiłby się jakiś inny wymyślony świat, przyciągający do siebie fanów w każdym wieku. Nie ma jednak co gdybać – saga powstała, a ja wiem, że moje życie bez niej byłoby o wiele mniej barwne i znacznie nudniejsze. Nie chodzi nawet o to okładanie się patykami na podwórku czy bieganie po księgarniach, ale o ładunek emocjonalny, który te filmy we mnie (i w wielu innych osobach) wyzwalały, wyzwalają i zapewne jeszcze długo będą wyzwalać.

Niech Moc będzie z Wami!

 

Tekst: Martyna Halbiniak

Post dodany: 4 lutego 2018

Tagi dla tego posta:

#Martyna Halbiniak   film   kino   książki   kultura   recenzja   styl życia   życie  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno