facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Mieszczuch w górach

Zgiełk ulic, smog, wieczne kolejki, masa ludzi. W takim środowisku wychowałem się i, szczerze mówiąc, do tej pory nie wyobrażałem sobie innego miejsca, w którym mógłbym zamieszkać. Niespodziewanie został mi zaproponowany wyjazd w polskie góry wraz ze znajomymi. Z początku niepewny tej oferty, stwierdziłem, że… czemu nie? W końcu nie mam nic lepszego do roboty.

Jedyne pytanie, jakie zadałem, to o miejsce, w którym przyjdzie mi spędzić następne 6 dni. Dowiedziałem się, że to Bukowina Tatrzańska, niedaleko Zakopanego. Zaczynając pakowanie swoich rzeczy na podbój terenów górskich, nie miałem bladego pojęcia, co dokładnie wziąć ze sobą. Moja „szafa typowego mieszczanina” nie „pęka w szwach” od butów, bluz i spodni nadających się do kilkugodzinnych wypraw. Bądź co bądź, nie sadziłem, że wychylę nos poza obszar „miasta”, no, chyba że na Krupówki.

Nieświadomość nie popłaca
Okazało się, że moje wcześniejsze spekulacje na temat spędzania wolnego czasu szybko zweryfikowała rzeczywistość. Po 3 i półgodzinnej jeździe autem znalazłem się w punkcie docelowym. „Miasto” okazało się być oddalone od mojego pokoju o godzinę drogi marszem, drogi, która wcale równa nie była. Większość czasu szło się pod górę. W pobliżu miejsca, w którym mieszkałem, nie uświadczyłem jakiegokolwiek sklepu, zmuszony więc byłem myśleć „na zapas”, czego może mi zabraknąć w czasie mojego pobytu. Pierwszy dzień dał mi ukojenie. Dzięki ulewie, jaka nas zaskoczyła, jedyną wycieczką była podróż do centrum, aby sprawdzić, jakie atrakcje na nas czekają. Większą cześć krajobrazu centrum zajmowały ośrodki agroturystyczne i karczmy. Gdzieniegdzie „przewinął się” sklep spożywczy. Po takiej dawce atrakcji udaliśmy się w drogę powrotną do ośrodka. Przemoczony od stóp do głów w swoich „adidaskach” nie marzyłem o niczym innym, jak o rozgrzewającym napoju i wygodnym łóżku. Wszystko to znalazło się na miejscu, lecz prawdziwym dramatem okazał się brak zasięgu, a co za tym idzie − brak INTERNETU. Znużony, zły i zdołowany zabrałem się za czytanie książki. Nie szło mi to za dobrze, bo cały czas z tyłu głowy, głuchym echem, odbijała mi się myśl: Po jaką cholerę się tu pchałem?! Godzina nie minęła, a zdążyłem już okryć się pożądanym snem. Jak się okazało, był to dopiero początek mojej męki.

Dobrego złe początki
7:00 rano, ktoś mnie zrywa z łóżka. Ja, wpół przytomny, z początku nie wiem, co się dzieje dookoła mnie. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy już siedzą przy stole i jedzą śniadanie. Dla mnie 7:00 rano to środek nocy , także ukradkiem staram się wrócić pod kołdrę. Niestety, nie udało się. Jedz śniadanie i ubieraj się. Zaraz wyruszamy − tylko taką informację dostałem. Nie myśląc długo, zrobiłem, jak mi kazano, ponieważ ton, jakim zostały przekazane mi wytyczne, nie napawał optymizmem do negocjacji. Buty, które dzień wcześniej miałem na nogach, nie wyschły, co w żaden sposób nie polepszyło mi początku dnia. Całe szczęście, że jeden z moich znajomych wziął zapasowe. Jakoś to będzie − powtarzałem sobie. Godzina pobudki okazała się później przypadkowa, bo za start obraliśmy sobie niezbyt wymagające trasy. Słońce świeciło, droga zła nie była. Las ma jednak w sobie coś, co pozwala się wewnętrznie wyciszyć i uspokoić. Po niespełna godzinie drogi również mnie zaczął się udzielać humor pozostałych. Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do pierwszego przystanku, którym było schronisko Głodówka. Piwko, fajka i na samym końcu kanapka, żeby wzmocnić mięśnie. Wszystko to z pięknym widokiem gór w tle. Wtedy pierwszy raz przez myśl przeszło mi: To wcale nie jest takie złe. Mając na uwadze moje niedoświadczenie w takich wyprawach, za cel obraliśmy znalezienie karczmy. Oczywiście, żeby za łatwo nie było, drogą okrężną, lecz nie wprowadziło mnie to w zły nastrój, bo czułem niedosyt związany ze „spacerowaniem” po lesie. Obiad, kolejne piwo i droga do domu. Tam już kąpiel, rozmowy oraz wspólne granie w gry planszowe. Mimo iż trasa nie była zbyt wymagająca, zasnąłem w 5 minut.

Dni następne nie różniły się wiele od pierwszego. Można być rzec: „same shitdifferentday”, lecz zawsze coś nowego mnie zaskakiwało. Czy to widoki, czy moja własna postawa, czy spokój oraz powolność życia. W tej wyprawie udało mi się wejść na takie szczyty jak Ciemniak (2096 m. n.p.m.) czy Kasprowy Wierch (1987 m. n.p.m.), co dla takiego amatora, jakim jestem, jest to wyczyn. Jednak to z Ciemniaka jestem najbardziej dumny. Wycieczka, którą mi przedstawiono jako „łatwiejszej nie ma”, przerodziła się w hektolitry potu, masę cierpienia, ale także niewyobrażalną satysfakcję. Wszystko przez jedną osobie osobę (a może raczej dzięki niej), która stwierdziła, że może jeszcze jednym szlakiem pójdziemy.

Wyruszając na takie wędrówki, nawet z grupą, udajesz się na nie samemu. Mimo obecności osoby, która znajduje się od Ciebie niespełna 2 metry, nie czujesz tego. Każdy oddaje się zadumie, odłącza się od wszystkiego, co towarzyszy mu w życiu codziennym. To jest piękno gór, które doświadczyłem dopiero teraz.

Pisząc ten felieton, mam przed sobą lasy oraz góry i jedno, czego jestem pewien, to to, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z nimi.

Autor tekstu: Szymon Szulczyński

 

Post dodany: 11 grudnia 2016

Tagi dla tego posta:

felieton   góry   jak przetrwać   Szymon Szulczyński  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno