facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Malta Experience, czyli lato w środku zimy, no parking i heteroseksualna apokalipsa

Mamy środek grudnia, późną jesień, choć w Katowicach sypie śnieg, więc może nawet początek zimy. Wróciłem właśnie z Malty, gdzie urządziłem sobie tydzień lata. Do kompletu brakuje tylko wiosny, ale już nigdzie jej tutaj nie wcisnę. Po co w ogóle o tym piszę? Bo Malta jest właśnie jak lato i zima, to połączenie dwóch przeciwstawnych biegunów, które wytwarzają magnetyczne przyciąganie.

Mówiąc o Polsce, lubię używać za Andrzejem Stasiukiem terminu „słowiańska rozpierducha”, bo celnie zdefiniowany oddaje (rozpier)ducha słowiańszczyzny. Jednak ten nasz polski, codzienny nieogar jest przy tym maltańskim zupełnie niewinny, ugrzeczniony, nudny wręcz i przewidywalny. Przy tym, co dzieje się na Malcie, to w Polsce rzeczywiście ordunung muss sein. Bo o ile my, Słowianie, mamy stasiukową rozpierduchę, to Maltańczycy mają totalny… sami wiecie co.

Patricio garage in use 24 h. No parking
Na Malcie królują wszędobylskie garaże: maurice garage, garage to let, garage in use, no parking. Niby nic niezwykłego, ale odnoszę wrażenie, że w tym kraju każdy ma garaż i niekoniecznie po to, żeby parkować w nim samochód. Zresztą parkujący bez wątpienia stanowią zdecydowaną mniejszość użytkowników tych pomieszczeń.

Większość maltańskich miast to prawie w całości architektoniczne zabytki. Poza miejscami takimi jak okolice St. Julian’s, gdzie znajdują się hotele i kilka nowoczesnych biurowców, nie doświadczyłem tutaj zbyt wiele współczesnej architektury. Chyba, że trafiłem akurat na Lidla wciśniętego gdzieś pomiędzy kamienice z żółtego, choć już nieco wypalonego słońcem, piaskowca.

Najwidoczniej z braku innych możliwości, Maltańczycy stworzyli u siebie swego rodzaju kulturę garażową. Skoro nie ma miejsca na postawienie nowych budynków, to gdzie otwiera się interesy? W garażach! Fryzjer? W garażu. Sklep spożywczy? W garażu. Kancelaria adwokacka, studio tatuażu, a nawet salon samochodowy? Wszystko w garażach!

Po kilku dniach obserwacji zupełnie przestały mnie dziwić szyldy takie jak Maurice Garage, czyli Garaż Mauricia, a może obrazując to nieco bardziej po polsku Garaż Marcina. Z resztą tutaj każda brama garażowa, a czasem nawet drzwi wyjściowe z domów są opatrzone ogromną naklejką ze znakiem stopu i napisem no parking. Gdybym miał kiedyś osiedlić się na Malcie, to nawet bym się nie zastanawiał nad mieszkaniem, tylko od razu powiesiłbym szyld Patricio garage in use 24 h. No parking. Z samego rana, podnosząc roletę moich przestronnych drzwi garażowych, spoglądałbym na cudze jachty zacumowane w marinie, przeciągając się raz po raz w swojej jednoczęściowej piżamie, robiącej ze mnie Spider-Mana. Z kieliszkiem zmrożonej Sangrii w ręce, pozdrawiałbym turystów oraz pozostałych garagersów, uprawiających luzackie życie pod szyldem no parking.

Biiip! Biiip! Motherf**kers!
Kolejna rzecz, z którą ciężko było mi się oswoić na Malcie, to ruch drogowy. Tutaj panuje już zupełny… no wiecie.  To wszystko z niewyjaśnionych przyczyn, bo garaże miały jeszcze jakieś uzasadnienie, nawet bardzo pragmatyczne, ale na to, co dzieje się tutaj na ulicach, nie znalazłem żadnego wytłumaczenia.

Malta jako kolonia brytyjska należy do bloku kilku wyjątkowo dziwnych państw, które postanowiły na złość mieszkańcom 99 proc. normalnych krajów świata pozostawić u siebie ruch lewostronny, od którego dostaję zwrotów głowy i dochodząc do jezdni nigdy nie wiem, z której strony spodziewać się nadjeżdżającego samochodu. No chyba, że zatrąbi, a Maltańczycy trąbią jak szaleni. Widzę znajomego na drodze? Zatrąbię! Ładna dziewczyna idzie chodnikiem? Biiip! Biiip! W sumie nudno na tej drodze dzisiaj… Tuturuturu! Tuturuturu! Tuturuturu Tuturu Tutu!

No i jeszcze piesi… Piesi na Malcie chodzą jak chcą i gdzie są. Nie ma im się co dziwić, bo jest tutaj wiele miejsc, w których chodników nie ma wcale, zostają tylko pobocza oddzielone białą, choć najczęściej wydeptaną i wypaloną słońcem, linią. Mniej od chodników jest tutaj przejść dla pieszych, dlatego pchanie się wprost pod koła samochodów i przebiegnie przez kilkupasmowe jezdnie w ogóle nikogo nie dziwi. Z resztą jakie przebiegnie? Maltańczycy robią to ze stoickim spokojem, którego potwornie im zazdroszczę, tak samo przechodzą na czerwonym świetle, jakby siłą swojego wyciszonego umysłu zatrzymywali pędzące w ich stronę samochody. O dziwo, na pieszych maltańscy kierowcy nie trąbią, a powinni. Piesi na Malcie wchodząc na drogę nie zatrzymując się, nie rozglądając nawet na boki, ale to pewnie wina ruchu lewostronnego, sami nie wiedzą, w którą stronę mają spoglądać.

Zderzak, radziecki telewizor marki Rubin i translator Google
Jedyne czego na Malcie jest mniej niż chodników i przejść dla pieszych, to koszy na śmieci. Znalezienie takiego to tutaj prawdziwy cud i zupełnie jak cuda, jest niemożliwe. Ludzie nie mają tutaj nawet koszy w mieszkaniach, dlatego każdego ranka przy drogach wystawiają tysiące worków, które czekają na przyjazd śmieciarek. Po kilku dniach zupełnie przestał mnie dziwić widok papierków, kubeczków z McDonald’sa i całego syfu zachodniego świata, który jest tam wyrzucany bezpośrednio na chodniki i spacerowe alejki. Później jako towar niczyj czeka na kogoś, kto podniesie go z bruku i wrzuci do foliowej torby. Biorąc pod uwagę umiejętności maltańskich kierowców, nieraz idąc poboczem musiałem przekraczać całe zderzaki leżące tuż przy jezdni. Udało mi się nawet znaleźć w krzakach całkiem nieźle zachowane truchło nieprodukowanego już od 1999 roku radzieckiego telewizora marki Rubin.

Nieuporządkowane są tutaj też sprawy językowe. Na Malcie czułem się jak użytkownik wersji beta translatora Google, tłumaczącego rozmowy w czasie rzeczywistym, bo tutaj w jednym momencie można wyłapać z powietrza słowa w kilku różnych językach, a najrzadziej w maltańskim. Nie chodzi mi jedynie o turystów, ale emigrantów, którzy osiedlili się na Malcie dla dobrej pracy i jeszcze lepszej pogody. 21 stopni w grudniu robi wrażenie.

Po angielsku, choć ten mój mocno kuleje, byłem w stanie dogadać się tutaj z każdym, niezależnie od wieku. W końcu jest to jeden z dwóch maltańskich języków urzędowych. Jednak gdyby płacili mi 1 € za każdą polską „k*rwę”, jaką usłyszałem na ulicach Valletty, Mdiny albo Marsaxlokk, to wyjechałbym z Malty ze zdecydowanie grubszym portfelem. Polacy są tutaj na każdym kroku.

Najbardziej katolicki kraj świata… według statystyk
Malta to statystycznie najbardziej katolicki kraj świata. Statystycznie, bo w rzeczywistości tutaj religia to raczej chwyt marketingowy, używany podczas wycieczek takich jak The Malta Experience, których organizatorzy biorą 25 € od łebka za 15 minut filmu o historii wyspy i tyle samo zwiedzania. Tak, wybrałem się i nie żałuję. The Mdina Experience zostawiłem sobie jednak na inną okazję…

Malta to w 98 proc. kraj zamieszkany przez katolików, mimo to w niedzielę ciężko znaleźć tutaj otwarty kościół. Za to świąteczne ozdoby wiszą w każdej, nawet najbardziej zadupiastej uliczce. „Zupełna degrengolada i upadek wartości moralnych” – stwierdziłaby zapewne moja babcia. Może nie użyłaby słów „degrengolada” i „upadek wartości”, ale sens byłby podobny, czyli że świat dzisiaj jest taki zły i na każdym jego rogu czają się na nas niebezpieczeństwa, bo ludzie do kościoła nie chodzą. Z tą różnicą, że u nas kościoły są pełne, a większość ludzi wychodzi z nich smutna i zblazowana, a tutaj nie chodzi do nich prawie nikt, za to ulicach ludzie są dla siebie najzwyczajniej życzliwi i uśmiechnięci. Na Malcie miły był dla nas nawet rzeźnik, który w swoim sklepie nie miał mięsa i okazał się być piekarzem, który marzy o przyjeździe do Polski, a który chciał mnie wydymać na 10 €, ale o nim opowiem Wam na moim facebooku (fb.com/osa.patryk).

Heteroseksualna apokalipsa
A teraz zapnijcie pasy. Malta to statystycznie najbardziej katolicki kraj świata. W 2014 roku wprowadzono tutaj związki partnerskie. Mimo to, na ulicach nie ma żadnej heteroseksualnej apokalipsy, do której w głowach polskich narodowo-chrześcijańskich radykałów mają doprowadzić jakiekolwiek prawa homoseksualistów do normalnego życia. Wbrew czarnym koszmarom prawicy, po ulicach nie biegają tutaj roznegliżowani transseksualiści w lateksowych spodniach i nikt z ciemnych zaułków nie próbował nakłonić mnie na homoseksualizm, a jadąc tutaj po cichu oczekiwałem choć niewielkiej dawki homoseksualnej agitacji, niestety się przeliczyłem.

Od roku pary homoseksualne na Malcie mogą zawierać związki małżeńskie i adoptować dzieci. Znów odczułem zawód, bo przez cały tydzień nie rzuciła mi się w oczy żadna homoseksualna para, tym bardziej z dzieckiem, choć usilnie wypatrywałem ich na ulicach. Przez tysiące lat historii, na Maltę wpływały najróżniejsze kultury od Kartagińczyków, przez Rzymian i Arabów, po Francję oraz Anglię. Tę wielokulturowość da się tutaj wyczuć. Żyją tu ludzie mówiący w dziesiątkach języków, o zupełnie innych kolorach skóry, wyznaniach czy orientacjach seksualnych. Po prostu istnieją. Obok siebie, nie osobno. Co za… sami wiecie co.

Miarka się przebrała, wracam do domu
Ta dwubiegunowość Malty zupełnie wypruła mnie z sił. Kiedy nastąpił moment, w którym poczułem, że pora wracać do domu? Pewnego wieczoru usiadłem przed laptopem, otworzyłem sobie butelkę hiszpańskiej Sangrii, wziąłem do ręki talerzyk z sycylijskim cannoli i włączyłem TVN Player. Kliknąłem w przycisk „play” przy moim ulubionym serialu i… „Na Wspólnej jest niedostępne dla widzów w Twoim regionie”. Właśnie wtedy miarka się przebrała. Mogę marznąć w Polsce, ale spokojnie Roman, już do Ciebie wracam.

 

 

Tekst: Patryk Osadnik

Post dodany: 22 grudnia 2018

Tagi dla tego posta:

Europa   Malta   Patryk Osadnik   podróże  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno