facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Co mają do siebie Tim Burton i Tod Browning?

Przyznam otwarcie, że długo zastanawiałem się, czy moje przemyślenia mają sens. Po głowie chodziło mi dwóch reżyserów – Tim Burton i Tod Browning. Tego pierwszego na pewno każdy chociaż kojarzy (niedawno wyszedł „Osobliwy dom pani Peregrine” w jego reżyserii), o tym drugim słyszeć mogli interesujący się niemym kinem, ewentualnie kojarzyć go mogą jako reżysera „Draculi” z 1931 roku. Ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że są między nimi pewne ciekawe podobieństwa. Dlatego też postanowiłem spisać je w edytorze tekstu z nadzieją, że zmuszę kilka osób do czytania.

A zatem…
Co mają do siebie Tim Burton i Tod Browning? (oprócz trzyliterowego imienia zaczynającego się na literę „T” i nazwiska na „B”)

Obaj byli pasjonatami od dziecka
Na obu reżyserów silny wpływ miał okres młodości.Tod Browning zawsze fascynował się teatrem i cyrkiem. Ponoć w młodości zakochał się w pewnej tancerce i w ślad za nią uciekł grupą cyrkową. Kinem zaczął się interesować po spotkaniu z D.W. Griffithem, jednym z najwybitniejszych reżyserów w historii, u którego pracował później jako asystent. Grupy cyrkowe były motywem często goszczącym w filmach Browninga. Wiele z nich zainspirował wydarzeniami z własnego życia jak na przykład „The Unknown”. Tima Burtona zawsze fascynowało stare kino – niemiecki ekspresjonizm, campowe, tandetne science-fiction oraz gotyckie horrory między innymi z Vincentem Pricem w roli głównej lub, te nakręcone przez Wytwórnię Hammer i Mario Bavę. To one miały bezpośredni wpływ na pielęgnowany przez Burtona styl. Nieraz pozwalał sobie na drobniutkie nawiązania lub, pełnoprawne hołdowanie danej konwencji. Film „Marsjanie atakują!” to hołd dla B-klasowych filmów science-fiction lat 50tych, natomiast „Jeździec bez głowy” jest wręcz pomnikiem, który Burton postawił dla wspomnianej przeze mnie Wytwórni Hammer.

Obaj uwielbiali to, co dziwne i nietypowe
Tim Burton często w centrum swoich historii umieszczał bohaterów ekscentrycznych, niezrozumiałych, wyrywających się z szarego tłumu, a którzy to często będą musieli walczyć o prawo do wyrażania siebie. Krótko mówiąc, dziwnych… jak on. U Browninga z kolei „dziwność” przejawiała się nie tylko w stanie umysłu, ale też ciała. Bohaterami jego filmów byli często cyrkowcy, ludzie zdeformowani, niepełnosprawni, a także pełni przedziwnych obsesji. Taki Edward Nożycoręki mógłby śmiało być szukającym zemsty, wykpionym przez los Werterem w filmie Browninga, z kolei brzuchomówca Echo, BlackBird, czy też cała ekipa z „Dziwolągów” śmiało znalazłaby miejsce pośród Burtonowskich ekscentryków. Obaj panowie mieli też swoje toposy, motywy, które wałkowali w niemal wszystkich swoich produkcjach. U Burtona była to gloryfikacja inności, ukazywanie jej jako czegoś cudownego, czego nie należy się wstydzić, wyłamywanie się ze schematów i walka o zrozumienie oraz akceptację. Dla Browninga były to – nieszczęśliwa miłość, złośliwość losu, oraz domaganie się zemsty, tudzież sprawiedliwości (czasem jedno szło w parze z drugim). Nie oszczędzał przy tym widza i szokował widza brutalnością i dosadnością. Pokazywał, że mimo deformacji, obłędu, czy alienacji ci, których nazywamy „dziwnymi” też są ludźmi. Kochają, cierpią, nienawidzą i pragną zemsty. Owszem, owe toposy są od siebie bardzo różne jednak opierały się praktycznie na tym samym, w dodatku są swoim wzajemnym uzupełnieniem. Obaj twórcy nigdy nie silili się na wielowątkową, skomplikowaną fabułę, skupiając się bardziej na stylu i budowaniu odpowiednio mrocznej i groteskowej atmosfery.

Obaj mają swoje „opus-magnum”
Zarówno Burton jak i Browning mają jeden film, który zbiera wszystkie charakterystyczne dla nich motywy i uderza w to jak okrutni i bezduszni potrafią być ci 'normalni’ ludzie. W przypadku Burtona to „Edward Nożycoręki”, który zebrał cała masę pochwał, a nawet Oscara. Dla Browninga były to „Dziwolągi”, które… zostały zakazane w 30stu krajach bo zostały uznane za obsceniczne. Oba filmy podchodzą do tego samego tematu z innej perspektywy i, według mnie, idealnie się uzupełniają. Edward jest kompletnie wyobcowany i zagubiony w małomiasteczkowej społeczności, która nie jest w stanie go zrozumieć. To trochę jak połączenie „Człowieka słonia” (reż. David Lynch, 1980) z motywami z „Frankensteina” (reż. James Whale, 1931) w baśniowej, słodko-gorzkiej konwencji.
W „Dziwolągach” natomiast grupę zdeformowanych cyrkowców wszyscy traktują z pogardą i drwiną. Akrobatka Cleopatra uwodzi karła Hansa dla jego pieniędzy. Bawi się nim, jawnie kpi z jego zaślepienia, a na koniec próbuje go otruć. Nie wie jednak, że Dziwolągi są dla siebie jak rodzina. Jeśli skrzywdzisz jednego, reszta Ci tego nie daruje. Wiele osób klasyfikuje ten film jako horror… i nie rozumiem dlaczego. To dramat z grozą eksplodującą dopiero w finałowej scenie.

Swój pierwszy wielki sukces odnieśli dzięki komedii
Choć dla Burtona początki były o wiele prostsze niż dla Browning (Burton nakręcił wcześniej jeden pełnometrażowy film, a Browning dwadzieścia), ich pierwszym wielkim sukcesem był film komediowy. Oba jednak zamykały w sobie charakterystyczne dla swoich twórców cechy. „Sok z żuka” Burtona opowiada o parze, która umiera nagła śmiercią. Powracają jako duchy, jednak okazuje się, że ich dom jest już zamieszkany przez nową rodzinę. Kontaktują się więc z bio-egzorcystą Beetlejuicem, by ten przepędził nowych domowników. Film nie tylko był porządną komedią samą w sobie, ale też stylowym, nawiązującym do klasyki gatunku filmem. Scenografie inspirowane były gotykiem i niemieckim ekspresjonizmem, pojawiła się także urocza animacja poklatkowa. Był to pokaz, czego się można po Burtonie spodziewać – zabawnej, przerysowanej historii w klasycznej horrorowej oprawie. „Niesamowita trójka” Browninga opowiada o trzech cyrkowcach. Echo jest brzuchomówcą, Tweedledee to karzeł, a Hercules jest siłaczem (oczywiście). Wraz z przyjaciółką Rosie zakładają sklep zoologiczny. Za jego pomocą wyłapują co bogatszych klientów i okradają ich. Wszystko nieco się komplikuje, gdy Rosie zaczyna zadawać się z pracownikiem sklepu – Hectorem. Echo staje się zazdrosny o dziewczynę i postanawia wrobić Hectora w morderstwo. Film pod względem tonu jest chyba najlżejszą pracą Browninga, ale gdzieś w tym wszystkim jest odczuwalna ciężka nuta. Głównymi bohaterami są cyrkowcy, z czego jeden jest nieszczęśliwie zakochany i chorobliwie zazdrosny. Dochodzi do morderstwa i pojawia się konflikt moralny, a ostatecznie także kara za grzechy.

Obaj mieli swoich ulubionych aktorów
Obaj panowie lubili obsadzać w swoich filmach jednego i tego samego aktora. U Browninga był to Lon Chaney, natomiast Burton polubił współpracę z Johnnym Deppem. Współpraca Browninga z Chaneyem zawsze skutkowała czymś niesamowitym. Browning był świadomy jakim potencjałem dysponował i zawsze potrafił go kreatywnie wykorzystać. Wychowujący się w głuchoniemej rodzinie Chaney do perfekcji opanował grę ciałem i ekspresję twarzy, przez co idealnie nadawał się do grania osób sparaliżowanych. Był także mistrzem charakteryzacji, zasłynął między innymi z wykonanych przez siebie make-upów Upiora w operze i Quasimoda w „Dzwonniku z Notre Damme”. W samym „Outside the law” obsadzał jednocześnie dwie role. Warto też zaznaczyć, że swego czasu Chaney był jednym z najwybitniejszych aktorów Hollywood. Z kolei Depp i Burton mieli swoje wzloty i upadki i myślę, że wina leży po obu stronach. Deppowi ktoś kiedyś przypiął łatkę „człowieka o tysiącu twarzach”, z racji tego jak bardzo jego wizerunek potrafił zmieniać się między filmami… co jest ciekawym przypadkiem, mając na uwadze, że taki właśnie przydomek nosił niegdyś Chaney. Niestety, Depp zatrzymał się na roli Jacka Sparrowa i starał się ją powtarzać w każdym kolejnym filmie. Burton z kolei ponosił winę jako reżyser, który nie potrafił swoim aktorem należycie pokierować. Na jednego Sweeney Todda, czy Edwarda Nożycorękiego przypada też jeden Willy Wonka i Szalony Kapelusznik.

Obaj zaadaptowali znanego Nietoperza na wielki ekran
Na koniec najbardziej oczywiste podobieństwo. Browning zaadaptował „Draculę”, a Burton „Batmana”. Obaj panowie materiał źródłowy postanowili zmienić diametralnie, w skutek czego powstały dwa kultowe i niezwykle wpływowe gotyckie dzieła, bez których nic nie byłoby takie samo. Bez sukcesu „Draculi” żadne inne klasyczne monstrum nie dostałoby swojego filmu i nikt nie usłyszałby o Frankensteinie, Wilkołaku, Niewidzialnym Człowieku i reszcie.”Batman” z kolei przykuł uwagę Hollywood, pokazując, że można robić adaptacje komiksów nie tylko na poważnie, ale i dobrze. Jasne, w latach 90tych nurt przeżył straszliwy upadek, ale gdyby nie „Batman” nie byłoby filmowego uniwersum Marvela, Trylogii Christophera Nolana, serii X-Men i całej reszty. Oba filmy pokazują, że można adaptować materiał źródłowy zmieniając go, ale nie niszcząc przy tym. Wiele elementów z „Batmana” Burtona przedostało się później do komiksów i stało się nierozerwalnie częścią postaci. Z Draculą było bardzo podobnie, bowiem jego filmowe wcielenie całkowicie odcięło się od książkowego protoplasty i zaczęło żyć własnym życiem na srebrnym ekranie. Na przestrzeni lat wampiryczny hrabia doczekał się masy różnych interpretacji, jednak gdy ktoś słyszy „Dracula” od razu widzi przed oczami Belę Lugosiego w pelerynie.

Burton i Browning są od siebie zarówno bardzo różni, jak i bardzo do siebie podobni. W pewnym stopniu stanowią jakby swoje przeciwieństwa. Obaj są mroczni, ale jeden jest przy tym wesoły, drugi zaś poważny i szokujący. Zdają się jednak uderzać w ten sam, lub w zbliżone do siebie tematy, z dwóch różnych stron, w pewien sposób dopełniając się przy tym.

Autor: Michał Mazgaj

Post dodany: 24 października 2016

Tagi dla tego posta:

film   kino  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno